Nie taki Budapeszt straszny jak go malują

Ostatnio mocno zadziwiła mnie zapowiedź artykułu jaki zamieścił w Newsweeku szef działu Świat tej gazety, pan Jacek Pawlicki. Tytuł: Archipelag gulasz i zdjęcie taniej wersji unicum, już jakoś tak nie bardzo pasowały mi do ogólnie znanej rzeczywistości – ot klimaty, które jak ktoś się postara to wyszuka w ramach egzotyki, ale żadna reguła. Typowa „polska” furmanka na gumowych kołach. Ale szczęka mi opadła (dosłownie) dopiero gdy obejrzałam umieszczony pod zdjęciem filmik, którego celem było uzmysłowienie polskim wyborcom czym pachnie model władzy węgierskiej, na który powołują się pretendenci do władzy w Polsce.

Pan redaktor już na wstępie zapewnia, że czuje się specjalistą od Węgier, bo często tu bywa (zgodnie z tą zasadą najwięcej specjalistów od spraw węgierskich żyje w byłym NRD, bo zwykli oni nawet dzisiaj spędzać corocznie urlop na Balatonem, no i miłośnicy Gazety Polskiej – oni też przybywają na Węgry co roku). Jak sam jednak przyznaje, po raz pierwszy był tu w roku 2006, a później pojawiał się zawsze kiedy działy się na Węgrzech sprawy istotne politycznie.

Na początek Pan redaktor wymienia „dokonania” obecnej władzy węgierskiej: kilkukrotna zmiana konstytucji, ustawianie przetargów, uzależnienie od siebie 30 do 40% społeczeństwa, czy rozbudzenie nastrojów antyeuropejskich i nacjonalistycznych.

Ponieważ po raz pierwszy był tu dopiero w 2006 r. to pewnie dlatego nie pamięta o tym, że poprzednia władza, która zaczęła tracić wpływy zanim zainteresował się Węgrami zdążyła stworzyć, a w zasadzie zakonserwować (bo to rzecz wywodząca się wprost z czasów Janosa Kadara) system wzajemnych relacji i powiązań, także rodzinnych, przy którym zarzuty o nepotyzm wysuwane w stosunku do ekipy Orbana niemal blakną, a wręcz nabierają prowincjonalnego uroku. Pamiętam jak społeczeństwo komentowało ze złośliwością, że wywodzący się z prowincji ex premier Ferenc Gyurcsany musiał wżenić się w starą komunistyczną dynastię, aby móc cokolwiek zdziałać w węgierskiej polityce. Spadkobiercy Kadara przez lata uważani byli za profesjonalistów, technokratów i nikt im specjalnie w życiorys nie zaglądał, bo i nie było komu – dziennikarze wtedy woleli zajmować się dziewczątkami z okładek Playboya i innymi newsami znad Balatonu. Prywatne relacje polityków tamtego systemu zostawiali w spokoju uznając, że to nieeleganckie się tym zajmować. Temat lustracji (którego w wersji reprezentowanej przez polską prawicę i IPN też nie jestem w stanie zaakceptować, bo przecież można to zrobić tak jak Niemcy) też nigdy nie zaistniał na Węgrzech, bo wystarczyło wyciągnąć teczkę prymasa i najsłynniejszego reżysera i nagle zapanowała powszechna zgoda, że gruba kreska jest fajna o ile nikt tego nie nazwie expressis verbis.

Nie oszukujmy się jednak co do faktu, że inwestycje jakie w ostatnich latach powstawały na Węgrzech to jakiś wielki powód do dumy dla Orbana. Trzeba przyznać, że Węgrzy mogą i zazdroszczą Polakom tego jak te inwestycje wyglądały w ostatnich latach w Polsce: nowe drogi, stadiony i wysoka zabudowa naszych miast imponuje im daleko bardziej niż nam samym. W drugą stronę to nie działa i ktoś kto po raz pierwszy teraz odwiedza Węgry nie bardzo ma czym się zachwycać. Jednak każdy, kto tu przebywa od minimum 10 lat potwierdzi, że choć cudów nie ma, to w stosunku do rządów postkomunistów jest postęp. Udało się dokończyć rozgrzebaną budowę czwartej linii metra, wreszcie odrestaurowano kilka obiektów, które mniej lub bardziej szpeciły Budapeszt, który przecież żyje z turystyki (Varkert Bazar, dwa mosty, okolice Parlamentu). W dość cwany sposób Orban uniknął zarzutów polityki historycznej prowadzonej na żywej tkance miasta – większość zmian przeprowadzono pod szyldem rekonstrukcji stanu przedwojennego. W ten sposób zniknął plac Moskwy i powrócił Szell Kalman ter (na plac o takiej nazwie tramwaje jeździły jeszcze w latach 50 XX wieku i aż dziw brał że Węgrzy tolerowali tę nazwę; niektórzy byli nawet przekonani, że nazwa plac Moskwy była historyczna).Tak samo na swoje miejsce wróciły pomniki premierów Andrassyego i Tiszy, a zniknął niezbyt przez Węgrów lubiany Karolyi. Wrócili koledzy Kossutha. To wszystko w trosce o turystów i zalecenia UNESCO, nawet jeśli nikt tam na taki pomysł jeszcze nie wpadł. Miasto doczekało się również nowego taboru autobusowego, co jest naprawdę wyzwaniem w mieście gdzie istnieje wyjątkowo gęsta i sprawnie działająca sieć autobusowa. Tych inwestycji w Budapeszcie z pewnością mogłoby być więcej i w końcu reprezentujący jego interesy burmistrz Istvan Tarlos popadł w konflikt ze swymi kolegami z Fideszu, mocno inwestującymi na prowincji, z której się wywodzili. Oczywiście niektóre z tych wydatków, szczególnie w Felcsut, z którego pochodzi sam premier były najdelikatniej mówiąc niezbyt uzasadnione. Ogólnie jednak trudno się zgodzić z faktem, że wszystkie przetargi to rodzinny przewał. Dzisiaj nic się tu nie buduje bez udziału środków unijnych, a system nadzoru jaki sprawuje Unia Europejska na jakieś wielkie malwersacje nie pozwala. Oczywiście zdolny się przy tym upasie, ale coś trzeba wybudować – tak to działa w całej Unii i będzie działać. Alternatywą jest brak działania i skazywanie ludzi na emigrację zewnętrzną a także mniej widoczną wewnętrzną. Pamiętam koleżankę, która musiała dojeżdżać do pracy codziennie prawie sto kilometrów, bo w jej miejscowości pracy nie było i Budapeszt to była jedyna szansa. Niestety, nie mogła pozwolić sobie na życie w stolicy. Co jak co, ale trzeba przyznać, że Orban podjął walkę z dysproporcjami rozwoju na Węgrzech, niezależnie od pobudek. Polakom często umyka ta jedna z fundamentalnych różnic pomiędzy naszymi krajami. Polska składa się z kilku dużych ośrodków miejskich, które są w stanie dość skutecznie rywalizować ze stolicą. Na Węgrzech skala jest zupełnie inna: Budapeszt, nieco większy od Warszawy za konkurentów ma miasta wielkości Kielc czy Konina.

Zrównoważony rozwój całego kraju, to coś co zaniedbali rządzący przez ostatnie lata Polską, wzbudzając niepotrzebne antagonizmy. Fakt, że obecnie jedyne porządne i w miarę tanie połączenie drogowe z Warszawy to Wrocław i Gdańsk, nie przysparza pewnie władzy sympatii w Krakowie czy Lublinie. Orban tymczasem wysyła ministerstwa na prowincję dając szansę wykształconym ludziom z mniejszych ośrodków miejskich. Skoro nie udało się zapewnić domów czy mieszkań w Budapeszcie to czas, żeby góra przyszła do Mahometa.

Co do zmian konstytucji, to trzeba przyznać z perspektywy czasu, że możliwości jej zmiany jakie miał Fidesz nie zostały przez niego wykorzystane. I to ani źle, ani dobrze – bo nie ma co się oszukiwać, że jest to twór doskonały. Inna sprawa czy istniejący system wyborczy (skonstruowany w dużej mierze przez poprzednią władzę), w którym istnieją jakże nas intrygujące JOWy, dawał rzeczywistą legitymację Fideszowi do dokonywania takich zmian. W rezultacie Fidesz zlikwidował np. całe państwo. Była Republika Węgierska i teraz już jej niby nie ma, ale np. prezydent republiki został. W życiu codziennym termin Koztarsasag jest nadal w użyciu i nie ma co wydziwiać gdy otrzyma się tak opatrzony dokument.

Uzależnienie od siebie społeczeństwa? To po prostu realizacja postulatów wyborczych. Tak skuteczna, że nawet żelazny elektorat postkomunistów, jakim byli do czasu Romowie, przeszedł na stronę Orbana. Na tym przykładzie widać też, że praktyka uzależniania od siebie nawet bardziej cechowała poprzednią władzę. Zwycięstwo Fideszu było możliwe właśnie dzięki temu, że obiecał to uzależnienie. Oczywiście wykształconym, niezależnym to się nie spodoba, ale kto tam się będzie nimi przejmował. Ten sam sposób myślenia stał się receptą na sukces Dudy. 51% głosujących Polaków nie trzeba uzależniać od władzy – oni tego żądają! Różnica jest taka, że polscy pretendenci prawdopodobnie nie będą w stanie odnieść w tym zakresie takiego „sukcesu” jak Orban, i to a nie cokolwiek innego spowoduje odpływ ich elektoratu. A Węgrzy? Ostatnie ich wybory pokazują, że wielu reaguje na tę nadopiekuńczość, choć myślę, że Pan redaktor się zgodzi, że wybór Jobbiku to jest diabelska alternatywa.

No właśnie, przy tej opcji oskarżanie Orbana o antyeuropejskość i nacjonalizm wydaje się nieproporcjonalne. Oczywiście lubi sprawiać takie wrażenie, ale przecież wie gdzie leżą pieniądze. I stąd właśnie bierze się ironiczne nazywanie go przez Junckera „dyktatorem”. Juncker dobrze wie jak bardzo Węgry potrzebują Unii oraz że ta może spokojnie obejść się bez Węgier (o czym nie omieszkał przypomnieć Orbanowi gdy ten zaczął dywagować nad karą śmierci – oj, tłumaczył się potem Orban, że to tylko takie akademickie dysputy, wolność wypowiedzi wyciągał. Kupa śmiechu była). O tym jak pragmatyczni są w kontaktach międzynarodowych Węgrzy przekonali się najboleśniej właśnie zwolennicy PiS i nie ma co się dalej nad tym rozwodzić. I jeśli miałabym wybierać z dwojga złego, to życzyłabym polskiej prawicy odpowiednika Szijjartó a nie Fotygi.

W końcu z ust Pawlickiego pada żelazny argument, jakoby za Orbana milion młodych Węgrów wyjechało do innych krajów (skąd te dane?). Redaktor bardzo się martwi, że nie wrócą. A może ku uciesze środowisk liberalnych właśnie wrócą, przywożąc ze sobą nowe idee. To, że w przeciwieństwie do Polaków, Rumunów i Litwinów, Węgrzy wybierali dotąd swoją przaśną, ale własną szufladę, to jeden z głównych powodów ich wyalienowania w Europie i świecie. Pan redaktor, tak jak krytycy prezydentowej Komorowskiej, w emigracji widzi jedynie jakieś straszliwe nieszczęście, nie widząc możliwości jakie ona daje. Taki Kazio Marcinkiewicz, znalazł nową wielką miłość i pracę w banku. A tak na poważnie, takie postawienie sprawy w sumie obraża mnie samą, bo ja też jestem emigrantką. Ale wyemigrowałam, bo Węgry mimo swoich niedoskonałości, o których można by wiele pisać zawsze mnie ciągnęły (pan redaktor też mógłby trochę tu pomieszkać, to naprawdę ułatwia pisanie o tym kraju). Czas aby przestać postrzegać zarówno węgierskich jak i polskich emigrantów jak tych którzy nie mają innego wyjścia – jeżeli polscy politycy i dziennikarze będą wmawiać wszystkim, że jesteśmy tym samym czym emigranci z Afryki i Azji to rzeczywiście będziemy tak traktowani. Druga strona musi mieć świadomość, że dla nas jest to jedynie opcja, która może, a nie musi wzbogacić ich społeczeństwo. Węgrzy sami nie demonizują swojej emigracji i może dlatego w przeciwieństwie do nas nie potrzebują wiz do USA. Jak widać Amerykanie nie boja się ich potencjału emigracyjnego, tak jak Pan redaktor.

I tu przechodzę do wisienki na torcie, czyli strasznego snu Pana redaktora, w którym straż honorowa w rogatywkach stanie u grobu Kaczyńskiego (tak dla przypomnienia przywrócił je po stanie wojennym Jaruzelski, chcąc się przypodobać nieco społeczeństwu). Przyrównywanie tej wizji do straży pełnionej przy koronie Św. Stefana stanowi dowód na to, że zupełnie nie zastanawiał się czym dla Węgier i Węgrów jest Św. Korona.

Po pierwsze: Węgrami nie rządzi trumna. W przeciwieństwie do Polski, tu codzienna warta honorowa pilnuje parlamentu, prezydenta i Świętej Korony. Grób nieznanego żołnierza jest w niewyobrażalny dla Polaków sposób zaniedbywany.

Po drugie: Gdybyśmy więc mieli się wzorować na węgierskiej ceremonii, to nasi żołnierze musieliby defilować wokół orła. Ten musiałby siedzieć w klatce, co raczej nie kojarzyłoby się dobrze. Ewentualnie trzeba byłoby go wykonać z jakiejś substancji. Z kampanii wyborczej wiemy, że nie powinna być to czekolada ani chleb, a wielu rzeźbiarzy w Polsce udowadnia ostatnio, że i ze szlachetniejszym materiałem sobie nie radzą. Sprawa się więc komplikuje.

Po trzecie: Naśladując dalej, orzeł musiałby siedzieć w naszym Sejmie, od czego by osiwiał, a może nawet zrobiłby się biały. W przeciwieństwie bowiem do Wielkiej Brytanii, gdzie królowa trzyma swoją koronę w Tower, które było więzieniem (i nikt nie narzeka na gwardzistów, którzy pilnują korony i kruków), Węgrzy swoją koronę trzymają w instytucji symbolizującej demokrację, czyli w parlamencie.

Po czwarte: Orzeł i tak nie zastąpi korony, bo to nie tylko rzecz materialna dążąca do abstraktu. To instytucja. Tym bardziej nie widzę w tej roli trumny, choć tak próbowano traktować przed wojna trumnę Piłsudskiego. Węgierska korona to symbol ustroju nieokreślonego. Kiedy admirał Horthy między którym a wspomnianym Piłsudskim można by znaleźć znacznie więcej analogii i bardziej ciekawych niż te którymi zajął się Pan redaktor, ustanowił tę instytucję (Świętej Korony), to prawdopodobnie wielu zastanawiało się o co mu chodzi na równi z tym momentem kiedy Orban zmieniał nazwę kraju. On tymczasem tworzył podstawę do porozumienia między bardzo spolaryzowanym społeczeństwem węgierskim. Pogodzenie prohabsburskich arystokratów, demokratycznych socjaldemokratów, pozbawionych ziemi chłopów czy mającej więcej niż autorytarne zapatrywania przedstawicieli burżuazji wydawało się niemożliwe. Podobne konflikty przerosły Hindenburga w Niemczech, który nie zapanował nad żywiołem. Horthyemu się udało. Nawet jego najwięksi krytycy przyznają, że wynikało to z samoograniczenia, co może dziwić gdy widzimy jego galowe, admiralskie mundury i słabość do przejazdów na białym koniu. Umiał się jednak powstrzymać od włożenia tej korony na własną głowę. Włożył ją na głowę narodu uosabianego przez parlament, obwożąc ją tryumfalnie pociągiem po całych Węgrzech.

Jak na razie Orban w jakiś sposób korzysta z pomysłów Horthyego, choć oficjalnie od niego się odżegnuje, czym po raz kolejny daje dowód zręczności w balansowaniu pomiędzy oczekiwaniami różnych grup społeczeństwa węgierskiego i opinii różnych środowisk zagranicznych. Tego umiaru w symbolicznej polityce życzyłabym nowemu prezydentowi i jego zwolennikom, jeśli ci ewentualnie dojdą do władzy. Niestety Polacy w przeciwieństwie do Węgrów nie mają takiego symbolu, który łączyłby ich ponad podziałami i trudno tego oczekiwać w kraju, w którym wszyscy odwołują się do trumien albo krzyży, zamiast korony albo koronowanego orła. Choć koronę wieńczy krzyż, to przecież nikt tu się nie zastanawia czy jest on katolicki, kalwiński czy może prawosławny. Jest mały, przekrzywiony i na tej jednej koronie naprawdę wystarczy.

Archipelag gulasz to niewątpliwie atrakcyjny tytuł dla artykułu. Mam nadzieję, że sam artykuł, którego jeszcze nie miałam przyjemności przeczytać, w przeciwieństwie do zapowiedzi, do której się tu odnoszę, nie próbuje na siłę uzasadniać użycia tej jakże „błyskotliwej” gry słów.

http://swiat.newsweek.pl/wegry-viktor-orban-skrajna-prawica-polityka-swiat-wiadomosci,film,364193.html

Reklama

Szorty czyli krótko 10.05.2015

Jak widać istnieją fundacje które nie są wrogie premierowi Orbanowi, a wręcz w towarzystwie ich członków premier czuje się tak swobodnie, że jest skłonny do dygresji na tematy wszelkie. Fundacja Przyjaciół Węgier należy do takich i na spotkaniu przez nią zorganizowanym premier postanowił pomówić o jednym z jego ulubionych tematów: wyższości systemów autorytarnych nad demokratycznymi. Tematem była też polityka emigracyjna, szczególnie tych krajów które w przeciwieństwie do Węgier rzeczywiście muszą taką prowadzić, bo są wystarczająco atrakcyjne dla emigrantów (no chyba że się premier obawia, że mu cały naród wyemigruje – w ostatnich miesiącach odnotowano znaczny wzrost zainteresowania Węgrów stałą emigracją – patrz wykres kivandorlas 1993-2015). Pozostaje mieć nadzieję, że zainteresowanie emigracją nie łączy się u premiera z drugim ostatnim przez niego poruszanym tematem czyli karą śmierci.

Konsultacje w sprawie migracji. Węgry zyskały opinię największych przeciwników jakiegokolwiek regulowania tej kwestii innego niż zabetonowanie granic. Teraz pojawiły się tzw. konsultacje w tej sprawie, ale wygląda, że są one prowadzone w typowym PR-rowskim stylu Fideszu. Najbardziej skorzysta na tym pewnie Poczta Węgierska, która dostarczy osiem milionów przesyłek.

Szeregi Fidesz nie zachłysnęły się jednak pomysłem Orbana na dyskusję o przywróceniu kary śmierci. Okazuje się, że i wewnątrz partii są ludzie, którzy wreszcie zaczynają krytycznie analizować słowa premiera. Do grupy sprzeciwiającej się podnoszeniu kwestii kary śmierci należy m.in. minister sprawiedliwości László Trócsányi, a także biskup László Tőkés. Do tej pory ten siedmiogrodzki biskup i eurodeputowany z ramienia Fidesz-KDNP raczej bezkrytycznie wspierał Orbana.

W życiu trzeba mieć kumpla, jak nie z wojska to z podwórka. Nowym Simicską został Lorinc Meszaros, burmistrz Felcsut i kolega Orbana z dzieciństwa.  Teraz to jemu dostają się kontrakty, które przed wybuchem konfliktu zgarniał Simicska. Temu ostatniemu nie przedłużono ostatnio dzierżawy państwowych gruntów, z czym wiązały się spore unijne dopłaty. W tym samym czasie miliony na państwowej ziemi i kontraktach budowlanych zarabia Meszaros, który w ciągu kilku lat ze zwykłego hydraulika stał się posiadaczem ziemskim, miliarderem i jedną z bardziej wpływowych osób w państwie.

Oto gimnazjum (liceum) w Székesfehérvár jakie ukończył Viktor Orban i niesamowite zdjęcie z jego licealnego tablo – dość oryginalna marynarka była jednolita dla wszystkich absolwentów i nie wynikała z własnego wyboru premiera. Tak czy inaczej wygląda jakby się urwał z planu Gangu Olsena :) Sam budynek odnowiono z zewnątrz, ale od środka tynk sypie się ze ścian, o czym informuje napis sfotografowany przez tegorocznych maturzystów. Oj przydałby się remont.

Złodzieje złomu na Węgrzech są klasą jedynie dla samych siebie. Ostatnio w Pécsu próbowali ukraść najsłynniejsze kłódkowisko na Węgrzech. Na szczęście złomiarze zostali spłoszeni w trakcie kradzieży i uciekli porzucając odpiłowane kłódki. Zakochani mogą być spokojni.

Kostka Rubika na telefon – aż dziwne, że nikt wcześniej o tym nie pomyślał. I w dodatku za darmo. Nie jest to co prawda to samo uczucie co przy układaniu prawdziwej (oficjalny rekord wynosi 5.25 s), ale miłośnicy kostki i tak przyjęli tę możliwość z wielkim entuzjazmem. Tu do ściągnięcia na Android, iPhone, iPad, Windows Phone.

kostka Rubika na telefon

Cisza powyborcza

W niedzielnych wyborach uzupełniających do Parlamentu, w Tapolca, rozpisanych w związku ze śmiercią posła z Fideszu, zwyciężył kandydat Jobbiku Lajos Rig. Rig niewielką przewagą głosów – 1% pokonał Zoltana Fenyvesiego z Fideszu. Kandydat Jobbiku otrzymał 35% głosów, na kandydata Fideszu głosowało 34% wyborców, lewica otrzymała 26% głosów. Oficjalne wyniki mają zostać podane w czwartek. Rok temu w Tapolca różnica była większa i na korzyść Fideszu – Fidesz 43%, lewica 27%, Jobbik 23.5%.

Premier Orban zapytany przez dziennikarza Indexu o przyczynę wygranej Jobbiku, odpowiedział jednym słowem – naród, twierdząc tym samym, że rząd nie jest odpowiedzialny za wzrost popularności skrajnej prawicy. Premier dodał, że mamy demokrację i że on nie odpowiada za decyzje podejmowane przez ludzi. Ciekawy tok myślenia, biorąc pod uwagę wszystkie ostatnie afery, które stały się udziałem tego rządu.

Według badań Szonda Ipsos z lutego, rośnie grupa wyborców niezdecydowanych, wśród których 650 tys. wyraża niezadowolenie z obecnej polityki rządu. Jobbikowi udało się pozyskać już 150 tys. tych niezadowolonych, celem jest oczywiście przejęcie głosów pozostałych. Przez ostatni rok obserwujemy zmianę wizerunku partii, która odcinając się od faszyzującej przeszłości chce być teraz postrzegana jako partia ludowa. Czy takie zmiękczenie odstraszy część ich radykalnego elektoratu? Wyniki wyborów z 2014 roku na to nie wskazują, a bardziej radykalna Magyar Hajnal nie jest w stanie stworzyć liczącej się siły.

Na Jobbik nie głosują już tylko północno-wschodnie Węgry, ich zwolennicy rozsiani są po całym kraju i choć Jobbik wciąż nie jest zbyt popularny w stolicy i większych miastach, to coraz częściej głosują na nich mieszkańcy małych miasteczek i miejscowości na prowincji, którzy kiedyś opowiadali się za Fideszem. Tak więc drobnomieszczanie nie wstydzą się już głosować na tę partię. Dlaczego jednak mieliby się wstydzić? Jeśli pozwala się na paradowanie gardy w nielegalnych, czarnych mundurach w święto narodowe, a policja wierna zawsze każdej władzy – udaje że nic nie widzi. To zapewne miało według pomysłu Fideszu działać jak straszak, ale chyba znieczuliło Węgrów.

Pomimo braku zaplecza intelektualnego oraz konkretnego programu gospodarczego, bez którego trudno stać się partią rządzącą, Jobbik za realne uważa zwycięstwo w wyborach w 2018 roku. Sam Rig, który zwyciężył w Tapolca był pielęgniarzem w szpitalu, ale gdyby Vona go o to poprosił, z łatwością wyobraża sobie siebie w rządzie jako odpowiedzialnego za sprawy opieki zdrowotnej. Niektórzy analitycy zaczynają poważnie traktować zapowiedzi Jobbiku i plany zbudowania przez nich w ciągu najbliższych lat potrzebnego zaplecza. Większość jest jednak zgodna, że to plany nierealne, bo z takim dorobkiem jak dotychczasowy, Jobbikowi raczej trudno będzie stać się partnerem Zachodu, co skazałoby kraj na międzynarodową izolację, choć Vona ostatnio mocno deklaruje chęć stworzenia dobrych kontaktów z Niemcami.

Wygasa miłość do Fideszu i jeśli nawet część jego zwolenników pozostanie w domach, nie chcąc wspierać ani Jobbiku ani lewicy, to system wyborczy kierujący się zasadą, że zwycięzca bierze wszystko, przy którym już tak bardzo Fidesz majstrował, teraz może odbić mu się czkawką. 60% głosujących na lewicę i Fidesz w Tapolcy, nie ma teraz wcale swojego reprezentanta w parlamencie. Jednocześnie rządzący utracili większość konstytucyjną, co może im teraz uniemożliwić wygodne dla siebie zmiany w prawie wyborczym. Trudno będzie teraz też bronić konstytucji przed niepotrafiącymi ukryć niechęci do zasad demokracji, po tym jak się zrobiło z niej świstek papieru. W Niemczech ta metoda wielokrotnie powstrzymywała ekstremistów pozwalając urzędowi ochrony konstytucji na delegalizację partii nawołujących do obalenia ustroju. Na Węgrzech sam Orban zlikwidował republikę i tak naprawdę to nikt nie wie w czym dokładnie teraz żyje. Jeśli jutro ktoś tu ogłosi monarchię absolutną to też nikogo to zbytnio nie zdziwi.

Czy partia, która ma w swoim kierownictwie osoby nie kryjące rasistowskich poglądów i wygłaszające je publicznie, dzielące się na forum prostackimi żartami o Cyganach czy Żydach ma szansę stać się siłą rządzącą w tym kraju (nawet jeśli ociepli swój wizerunek, udając że takich poglądów nie podziela)? Po ostatnich wyborach w Tapolca ludzie jakby ze zdumieniem przecierają oczy budząc się z rodzajem moralnego kaca. Do wytrzeźwienia jednak daleko i niewielka garstka protestujących ginie w większości, pogrążonej w jakiejś apatii, a może nawet ze złośliwą satysfakcją komentujących, że oto jest nauczka dla władzy. Hitler wzywał kiedyś Niemców aby się obudzili, a jego pogrobowcy zdają się mówić teraz w całej Europie: Ciii…, śpijcie dalej, nic się takiego nie dzieje.

Węgierski skok na kasę

Nagle rzucone przez dziennikarza pytanie w stronę premiera Orbana, doprowadziło do gorącej dyskusji, w której ścierają się skrajnie przeciwne poglądy: czy premier Orban to bohater który wyrwał pieniądze publiczne z rąk malwersantów czy też osoba odpowiedzialna za utratę majątku przez wielu Węgrów i osób prawnych, które powierzyły swoje pieniądze funduszowi Quaestor.

Węgrami od mniej więcej miesiąca wstrząsają skandale związane z funduszami brokerskimi, które w końcu okazały się zwyczajnymi piramidami finansowymi. Cała sprawa w dużym stopniu przypomina sprawę polskiego Amber Gold czy SKOKów.

Zaczęło się od upadku funduszu Buda-Cash, który najpierw zadziwił wszystkich skalą zdefraudowanych środków. 100 miliardów forintów, które zniknęło z funduszu, jak to określił wiceprezes MNB (Magyar Nemzeti Bank) Laszló Windisch, zrobiło wrażenie i zaciekawiło media. Od początku śledczy zachowywali się dość tajemniczo: cały zespół policyjny zajął siedzibę firmy w nocy 22 lutego, nie udzielając żadnych konkretnych informacji, które potem bardzo skąpo przeciekały do mediów.

W końcu gruchnęła wiadomość jeszcze bardziej szokująca od powyższej kwoty. W funduszu pieniądze lokowały podmioty zarządzające środkami publicznymi – do mediów wyciekły informacje o miastach i województwach, które straciły pokaźne kwoty.

Rząd przeznaczył kwotę 245 milionów na doraźną pomoc dla 67 lokalnych samorządów poszkodowanych przez brokera, co wobec skali defraudacji jest kroplą w morzu, ale dziesiątki tysięcy klientów indywidualnych (proszę pamiętać, że Węgry mają tylko 10 mln mieszkańców!), tysiące biznesmenów i 80 lokalnych samorządów musiało zadowolić się informacją, że przedstawiciele funduszu obiecali współpracować z rządem w celu rozwiązania problemu. Na to czekała opozycja i przedstawiciele partii PM i LMP ogłosili, że zawnioskują o rozwiązanie parlamentu. Nie przyłączyli się do nich jednak posłowie, którzy byli związani z wcześniejszą władzą (MSZP i DK) bo Buda-Cash istnieje od 1995 roku, choć ostatnio jej szefowie byli w dobrych kontaktach z obecną władzą. Mając ten problem na sumieniu na równi z Fidesz,  MSZP nawoływało do pokrycia przez państwo strat poszkodowanym. Pojawiły się też głosy, że należałoby odwołać szefa MNB, Matolcsyego. Widać, że ten wziął sobie krytykę do serca i zabrał się za kontrolowanie tego typu funduszy.

Warto tu dodać, że Buda-Cash to podmiot dość podobny do polskich SKOK. Choć była to sieć 11 firm brokerskich zatrudniających 200 pracowników, to w jej posiadaniu były również cztery niewielkie banki, które wcześniej funkcjonowały, jako kasy kredytowe w rodzaju SKOK. W przeciwieństwie do innych kas nie zostały jednak one znacjonalizowane przez rząd w 2013-14 roku i przekształciły się w niezależne banki.

Zaostrzone kontrole nadzoru finansowego wywołały efekt domina. Następny w kolejce był Hungaria Értékpapír (Hungaria Securities), a 9 marca pojawiły się doniesienia o upadku Quaestor Group.

Ta sprawa była już znacznie niebezpieczniejsza dla rządu. W sprawie Buda-Cash próbowali oni wmawiać, że dzisiejsze problemy to wyłączna wina przekrętów z czasów rządów postkomunistów – argument mocno naciągany, ale wierny lud nie takie cuda kupi. Quaestor to jednak dziecko czasów Fidesz. Jego prezes-nie prezes, o czym za chwilę, Csaba Tarsoly, był osobą związaną z politykami Fidesz dość blisko i to politykami dość bliskimi premierowi. Uważa się, że odegrał on istotną rolę w tzw. „wschodnim otwarciu” ministra spraw zagranicznych Pétera Szijjártó i ma wiedzę na temat korupcji, która może za tym stać.

Quaestor jeżeli poszukamy polskiej analogii , to twór bliższy Amber Goldowi niż SKOK-om, bo tworzyło go 68 połączonych podmiotów transferujących między sobą pieniądze, będących w istocie piramidą finansową. Pikanterii dodał fakt, że spółka 16 marca wybrała nowego prezesa – niejakiego Belę Orgovana. Ten mieszkaniec małej, prowincjonalnej miejscowości, bez wykształcenia a za to z kartoteką kryminalną, w której znalazło się podejrzenie o morderstwo, chwalił się swoim sąsiadom, że ma w końcu porządną pracę (wcześniej brał udział w pracach społecznych, których organizacją chwali się premier – stało się to przyczyną złośliwych żartów, że w ramach tych prac można zrobić świetną karierę), w której może jeździć służbowym oplem!

Kariera Orgovana nie trwała jednak długo, po kilku dniach prezes Tarsoly powrócił na stanowisko. Jak mówił, skłoniła go do tego presja ze strony prasy, coraz bardziej drążącej sprawę absurdalnej zmiany w kierownictwie firmy, o przeszłości swego następcy rzekomo nic nie wiedział, a do tego ruchu namówił go jakiś tajemniczy doradca ds. reorganizacji. Słup w postaci Orgovana najwidoczniej miał dać szefostwu Quaestora więcej czasu na majstrowanie w dokumentach firmy i uniknięcie odpowiedzialności.

Przedziwny jest ten splot różnych zabiegów, zdarzeń i rozciągnięcie w czasie działań policji, która zazwyczaj w podobnych sprawach reaguje natychmiast, zatrzymując podejrzanych czy przesłuchując świadków w ciągu paru godzin od ujawnienia informacji o podejrzeniu oszustwa. Tu pan prezes grzecznie przeprasza i nadal cieszy się wolnością (aktualizacja: Tarsoly wraz z 2 innymi osobami zostali zatrzymani w końcu w czwartek 26 marca) choć wiadomość o ogłoszeniu upadłości podano 9 marca (do dziś upadłość nie została jednak zarejestrowana przez sąd). Na nadzwyczajnym kryzysowym posiedzeniu kierownictwa Tarsoly miał zapewniać, że pomoc przyjdzie od zaprzyjaźnionego ministra Szijjarto, za pośrednictwem którego do premiera miał dotrzeć adresowany bezpośrednio do niego list z prośbą o pomoc, traktujący o sytuacji firmy.

Jak się okazało w Quaestor i innych zaprzyjaźnionych firmach brokerskich publiczne pieniądze ulokowały ministerstwa i różne instytucje państwowe. Pieniądze te szczęśliwie zostały wycofane  i uratowane po aferze z Buda-Cash. Zastanawiające jest jednak, że Ministerstwo Spraw Zagranicznych dziwnym trafem wycofało pieniądze tuż przed ogłoszeniem upadłości Quaestor, dokładnie tego samego dnia. Było to 3.8 mld forintów powierzone brokerowi przez podlegającą ministerstwu Magyar Nemzeti Kereskedőház (brokera wybrano bo oferował bezpłatną obsługę konta i odsetki dające zysk 19-38 mln forintów).

Na pytanie dziennikarza, Orban otwarcie przyznał, że to on sam wydał ministerstwom polecenie wycofania pieniędzy z funduszy. Oburzenie opinii publicznej wywołał fakt, że rząd ratując ulokowane wcześniej przez siebie pieniądze nie podzielił się swoimi obawami z tysiącami obywateli, którzy również zaufali firmom brokerskim, ale niestety nie mieli świadomości problemów funduszu.

Minister Lazar, tłumaczy, że premier nic nie wiedział o sytuacji Quaestora i fakt, że nakazał wycofanie publicznych pieniędzy z firm brokerskich był raczej wynikiem intuicyjnych działań. To intuicja podpowiedziała premierowi, że ostatnie wydarzenia mogą doprowadzić do efektu domina i kolejnych upadków funduszy. Opozycja domaga się natychmiastowego ustąpienia rządu, a DK i Jobbik zgłaszają właśnie doniesienie o możliwości popełnienia przestępstwa o charakterze insider trading.Wszyscy zadają sobie teraz dwa pytania: o czym wiedział rząd oraz gdzie są pieniądze. A chodzi o zniknięcie 150 mld Ft. W tle mamy jeszcze tajemniczą śmierć Andrasa Szilagyiego odpowiedzialnego za inwestycje ministerstwa (w dzień po upadłości Quaestor). Mnie zastanawia zaś, na co wydawane były kwoty, jakie na umieszczaniu w instytucjach o podwyższonym ryzyku zarabiali rząd i inne organy władzy, także tej samorządowej. Czy były one wydawane w ramach wydatków budżetowych? Ciąg dalszy z pewnością nastąpi.

Jak się robi filmy i inne takie…

fot. z fb Viktora Orbana

Viktor Orban spotka się z nową ambasador USA oficjalnie we wtorek, po niedzielnym święcie narodowym 15 marca. Origo dowiedziało się jednak, że premier spotkał się już z Colleen Bell w ostatni poniedziałek na nieoficjalnej kolacji u Andy’ego Vajny, znanego producenta filmowego z podwójnym paszportem węgierskim i amerykańskim, gdzie gościł również Arnold Schwarzenegger. Ciekawe. Bardzo hollywoodzka atmosfera zapanowała w stosunkach Węgry-USA. Luźna atmosfera, brak krawatów. Wielu spekulowało potem, że w taki sposób robi się dobre interesy, bo okazało się że amerykański Westinghouse może mieć swój udział w dostawie paliwa do budowanej przez Rosjan elektrowni w Paks.

Minister Janos Lazar zapewniał jednak pod koniec tygodnia, że ewentualny udział tej firmy w kontrakcie wynika jedynie z decyzji Brukseli, a nie rządu węgierskiego (wymaga ona dywersyfikacji dostaw paliwa jądrowego, nie pozwalając na ich monopolizowanie, a do budowanego typu elektrowni ponoć oprócz Rosjan paliwo może dostarczyć jedynie amerykańska firma), ale prawdy o tym dowiemy się pewnie najwcześniej za trzydzieści lat, kiedy kontrakt zostanie odtajniony.

Co ciekawe raport o produkcji filmowej na Węgrzech wykazał, że kraj ten w Europie ponosi największe wydatki na produkcję filmową. Jak to ma się do narzekań węgierskich reżyserów takich jak Bela Tarr, o których można poczytać nawet w polskich mediach? A tak, że w 80% procentach dofinansowywane są produkcje zagraniczne, głównie… amerykańskie. Rząd udowadnia, że wydatki te, a także 25% ulga podatkowa jaką przyznał produkcjom filmowym, zwraca się dzięki wzrostowi zatrudnienia, dodatkowym wpływom podatkowym (sic!) oraz wpływom z turystyki uzyskanym dzięki pokazywanym w międzynarodowych produkcjach węgierskim sceneriom.

Oczywiście za całym tym biznesem stoi Andy Vajna, który prosty rachunek ekonomiczny rodem z Hollywood uczynił podstawą realizacji misji powierzonej mu przez rząd Orbana w 2011 roku, kiedy to został mianowany rządowym pełnomocnikiem ds. uzdrowienia węgierskiego przemysłu filmowego. To, że prawie zablokował finansowanie filmów węgierskich, co miało być jego głównym zadaniem, Vajny i polityków węgierskich nie interesuje. Spotkanie z byłym gubernatorem Kalifornii ma być zapowiedzią, jak zapewnia Vajna, nadchodzącego czasu realizacji na Węgrzech prawdziwych superprodukcji. Oczywiście nie chodzi o filmy węgierskich twórców. Wygląda jednak na to, że dla Vajny produkcja filmowa to teraz jedynie hobby, które pozwala mu na zbliżenie się do osób z którymi może tworzyć dużo poważniejsze superprodukcje od tych filmowych.

Putin w mieście

Czerwone metro nie zatrzymuje się na stacji Kossuth ter, zamknięte ulice wokół Parlamentu, wczesnym popołudniem zamknięte ulice w okolicach Placu Bohaterów i cmentarza Kerepesi (Fiumei sírkert), od 16.00 okolice pałacu prezydenckiego (Sandor Palota) na Wzgórzu Zamkowym. Od południa do 21.00 należy liczyć się z utrudnieniami na drodze dojazdowej na lotnisko, na samym lotnisku, mostach Elżbiety, Łańcuchowym, Małgorzaty oraz na niektórych odcinkach nabrzeża Dunaju, na obwodnicy M0, na dojazdowych odcinkach M3 i M5, utrudnienia w okolicach Szechenyi ter, na Ulloi ut, Andrassy ut, Bajcsy-Zsilinszky, Vaci ut. Utrudnienia wystąpią dziś w dzielnicach: I., II., V., VI., VII., VIII., IX., XI., XIII., XIV., XV., XX., XXII., XXIII, więcej szczegółów na stronie policji.

Samolot z pancerną limuzyną wylądował już wczoraj, w mieście na trasie przejazdu Putina przyspawano włazy do studzienek kanalizacyjnych w obawie przed atakiem terrorystycznym, a tymczasem w oczekiwaniu na gościa portal hvg proponuje sprawdzić czytelnikom swoją wiedzę o Rosji prostym testem (j. ang).

Program wizyty: Putin ląduje o 14.00, na początek wieńce na Placu Bohaterów, o 15.00 cmentarz Fiumei uti sirkert i wieńce na parceli żołnierzy radzieckich. Tu warto wspomnieć, że w latach 2012-14 miejsce to zostało odnowione dzięki zabiegom i pieniądzom rosyjskiego miliardera przy pomocy rządów Rosji i Węgier – oprócz odnowionych grobów żołnierzy poległych w 1944-45, na miejsce wróciły odnowione obeliski z czerwoną gwiazdą upamiętniające tych którzy zginęli tłumiąc węgierskie powstanie w 56 (napis na pomniku poniżej głosi, że zginęli bohaterską śmiercią w 1956 w walce z kontrrewolucją skierowaną przeciwko WRL i władzy ludowej).

16.45 podpisanie porozumień z Orbanem, 17.00 – wspólna konferencja prasowa (wcześniej o 16.00 przed ambasadą rosyjską ma się odbyć manifestacja poparcia dla Putina. Z kolei wczoraj wieczorem od dworca Keleti do Nyugati przez miasto przemaszerowali jego przeciwnicy). O 18.30 – spotkanie z prezydentem Aderem.

HVG podaje, że jednym z celów Putina może być umowa na odbudowę 3 linii metra oraz wykup przez państwo węgierskie Sbierbanku. Pozostałe punkty to gaz, sankcje ze szczególnym uwzględnieniem uchylenia ich wobec produktów rolnych z Węgier i elektrownia atomowa w Paks. Sprawa udziału Rosjan w odbudowie 3 linii metra jest o tyle dyskusyjna, że BKK samo się chwali na swej stronie, że projekt ten będzie w znacznej części realizowany ze środków Unii Europejskiej. W czasie wizyty omawiane będą również kwestie dotyczące współpracy regionalnej, szkolnictwa wyższego, służby zdrowia. (za index.hu)

Simicska story cz.II

Szara eminencja Fideszu

Simicska formalnie nigdy nie wykazywał wielkiej aktywności politycznej w Fidesz. Wszyscy jednak wiedzieli, że jest on szalenie ważny jako człowiek, który potrafił zadbać o finanse partii – przez lata był największym biznesmenem wspierającym Fidesz, a jego zasługą było zorganizowanie pro-fideszowskich mediów. W czasie pierwszego rządu Orbána nie objął żadnej teki ministerialnej, był raptem szefem urzędu podatkowego (co dobrze świadczy o tym, że wiedział gdzie leżą konfitury).

Po powrocie do władzy w 2010 roku wydawało się, że Orbán „uczciwie” odwdzięcza się swojemu przyjacielowi i temat kontraktów budowlanych, które przypadły firmom Simicski w trakcie trwania pierwszej kadencji rządu Fideszu był potem głównym zarzutem jaki wysuwała opozycja w kolejnej kampanii wyborczej. Współpraca między starymi przyjaciółmi układała się jednak wtedy tak dobrze, że ilość brudów, jakie mogła prać w kampanii opozycja nie wystarczyła by odebrać Fideszowi choćby większość konstytucyjną (choć było blisko), nie mówiąc już o wygraniu wyborów. Opozycji sprawy nie ułatwiał sam Simicska, którego pieniądze i władza zdawały się nie psuć – unikał on kamer, prowadząc skryte życie na prowincji. Do momentu wybuchu konfliktu w obiegu medialnym funkcjonowało tak mało zdjęć Simicski, że opozycja nie była w stanie zdobyć aktualnego zdjęcia do swojej kampanii politycznej wymierzonej w przyjaciela Orbána.

Jednak wybory z 2014 przyniosły nowy Fidesz, w którym zaczęły być widoczne inne postacie niż tylko Orbána. Twarzami coraz „ciekawszych” pomysłów zaczęli być tacy politycy jak Kövér, Balog, Navracsics, Rogán, Szijjártó, Várga czy nawet burmistrz VIII dzielnicy Budapesztu Kocsis. Zaczęli pojawiać się w mediach mówiąc o swoich pomysłach. Oczywiście głos Orbána bywał ostateczny, ale czasami można było odnieść wrażenie, że popierając niektóre z projektów jest stawiany przed faktami dokonanymi, z którymi po namyśle zdecydował się nie walczyć.

Największą jednak karierę zrobił Dyzma węgierskiej sceny politycznej – János Lázár.

Urodzony w 1975 roku jest reprezentantem zupełnie innego pokolenia niż sam premier, jego kolega Simicska, obecny komisarz europejski Navracsics czy marszałek parlamentu Kövér. Z premierem łączy go jednak pewna ważna rzecz – obaj pochodzą z węgierskiej prowincji. Lázár nie studiował w Budapeszcie, tylko w Szegedzie, a po studiach nie ruszył do stolicy, ale wrócił do rodzinnego Hódmezővásárhely, gdzie się urodził i skończył szkołę średnią. Mieszkańcy zaś wybrali go w 2002 roku burmistrzem, dwa lata po tym jak wstąpił do Fidesz.

Stanowisko burmistrza łączył ze stanowiskiem posła do parlamentu przez następne 10 lat. W 2012 został sekretarzem stanu w Kancelarii Premiera, aby po dwóch latach zostać jej szefem i ministrem bez teki. Jednak to nie koniec kariery tego człowieka – pod jego rządami szef kancelarii stał się superministrem, zagarniając coraz to nowe zadania i uprawnienia. Jedni widzą w nim potencjalnego następcę Orbána a inni zderzak, który ten poświęci, gdy lud będzie domagał się głowy winnego.

Rosnąca władza tego stosunkowo młodego karierowicza z prowincji doprowadziła go do konfliktów ze starą gwardią. Kövérem – zmiana pokoleniowa w partii, Navracsicsem – który jako wykładowca akademicki i kandydat na wysokie unijne stanowisko skrytykował autorytarne działania rządu i swoją własną wobec niego uległość w przeszłości. A w końcu z Simicską.

I choć ten konflikt mógł się wydawać najoczywistszy to na początku wcale tak nie było. Kiedy pojawiły się pierwsze oznaki, że Orbán chce pokazać swemu byłemu koledze jak wielki dystans ich dzieli, to właśnie Lázár próbował łagodzić spór. Premier jednak nie miał zamiaru odpuszczać Simicsce i wkrótce Lázár musiał przestać stać w rozkroku, a gdy już przestał to przeszedł do ataku. Pomysł kandydowania Simicski do parlamentu jako niezależnego (a przecież jednoznacznie kojarzonego z Fidesz) kandydata wśród innych polityków wywołał wesołość i stwierdzenia w stylu „ten żartowniś Ludwik”, Lázár śmiał się najgłośniej, ale najwyraźniej nieszczerze.

Ale jak to się stało, że premier zdecydował się uderzyć w skarbnika partii, człowieka, który przez wiele lat niepodzielnie rządził jej finansami? Czy stał za tym Lázár?

Jak spekulowały media węgierskie w sierpniu 2014 (HVG, Magyar Narancs) za zmianą stanowiska Orbána stał Árpád Habony. W roku 2014, który był rokiem potrójnych wyborów jako główny doradca do spraw komunikacji stał się powiernikiem premiera. Jego nastawienie w opozycji do Simicski nie wynikało tylko z chęci wpływu na szefa Fidesz, ale również z faktu, że związana z nim agencja jest konkurentem biznesowym Simicski. W imperium biznesowym Simicski istotną rolę odgrywała agencja reklamowa, która pozwalała wraz z jego mediami na czerpanie ogromnych zysków z reklam i ogłoszeń zlecanych przez państwo.

Media twierdzą, że Habony przekonał premiera, że można zdywersyfikować poparcie kapitałowe dla jego partii, opierając się na węgierskim biznesie. Możliwe, że to on stoi za przyjaźnią Orbána z Sándorem Csányim, szefem największego węgierskiego banku OTP czy László Baldaufem szefem sieci handlowej CBA.

Żeby spacyfikować stawiającego się oligarchę Habony doradził ponoć stworzenie Nemzeti Kommunikációs Ügynökség – NKÜ – Narodowego Urzędu Komunikacji, który zastąpiłby usługi zewnętrznych agencji reklamowych. Osobą nadzorującą ten nowy urząd został oczywiście Janos Lazar, tym samym premier ustawił go w opozycji do jego dawnego przyjaciela Simicski, który jakoby upatrywał w Lazarze następcy Orbána. János Lázár nie ma jednak większych problemów sentymentalnej natury, bo już w 2014 roku udowodnił premierowi swą wierność wycinając na jego polecenie ludzi Simicski z wpływowych stanowisk oraz pozbawiając oligarchę olbrzymich dopłat rolnych, które stanowiły jedno z głównych źródeł jego finansowej potęgi. Jednocześnie, pomimo że Lázár nie pałał sympatią do obecnie największego oligarchy i właściciela banku OTP Sándora Csányiego (uważał że ten osobiście polecił nie przyznać kredytu zarządzanemu przez Lázára Hódmezővásárhely; Lazar w jednym z wywiadów porównał go do ośmiornicy otaczającej swoimi mackami państwo, przy którym Simicska wydaje się małą myszką), to obecnie na polecenie Orbána musiał uregulować sobie stosunki z tym oligarchą.

Wracając do bohatera tego wpisu, Simicska nie zamierzał łatwo przyjmować ciosów i jako jedyny w partii postanowił przeciwstawić się Orbánowi. Stał się tym samym podwójnie niebezpieczny. Mógł być przykładem dla innych posłów z Fideszu, że ich indywidualny głos się liczy. Dlaczego jednak Simicska nie stanął do wyborów w Veszprém? Czy zwyciężyła partyjna lojalność? Raczej nie. Deklaracja Narodowego Urzędu Komunikacji, że będzie zamieszczać reklamy tylko w telewizji i radiu państwowym, a także informacje o tworzeniu kanału informacyjnego w państwowej telewizji co przełamie monopol informacyjny Simicski w Fidesz, to były dodatkowe poważne ciosy dla oligarchy. Możliwe, że nokautujące. Prawdopodobnie samą groźbą nie zmieniono jego zdania i coś musiano mu obiecać. Co to było może tłumaczyć wybuch wściekłości oligarchy, do którego doszło w piątek.

Czy wstanie z desek? Problem w tym, że w otoczeniu coraz silniejszych i młodszych konkurentów, nikt już może nie dać szansy staremu mistrzowi. Ludzie z jego otoczenia zaczęli go opuszczać.

Simicska story cz.I

Medialna wojna

W piątek węgierska prasa zajmowała się głównie konfliktem na linii Orbán-Simicska. Ten właściciel imperium medialnego (sprzyjającej rządowi stacji newsowej Hír TV, dziennika Magyar Nemzet, tygodnika Heti Válasz oraz 3 stacji radiowych) do niedawna uważany był za podporę finansową Fideszu i wielkiego przyjaciela Orbána (panowie znają się jeszcze z czasów studenckich – byli kolegami z akademika i z wojska – a wiadomo, że wojsko łączy na całe życie :). Od paru miesięcy coś jednak w tym związku zaczęło zgrzytać, a ostatnie wydarzenia to już otwarta wojna.

W piątek bez wcześniejszych zapowiedzi wymówienia złożyli naczelni i zastępcy szefów mediów należących do Simicski, jak podali w komunikacie „z powodów sumienia”. Simicska nazwał ten ruch wbiciem noża w plecy i zapowiedział, że zwolni z redakcji wszystkich zwolenników Orbána, co wywołało prawdziwą burzę w środowisku dziennikarskim. Przy okazji udzielił prasie szeregu wywiadów, w jednym z nich używając w stosunku do Orbána wulgarnego określenia „geci” i odgrażając się, że jest w posiadaniu wystarczających informacji by pogrążyć Fidesz, Orbána i cały jego rząd.

Wg. niektórych mediów odejście szefów redakcji wiąże się z poleceniem częstszego atakowania Orbána wydanym przez Simicskę (on sam oczywiście zaprzecza) w odwecie za ostatni pomysł rządu by radykalnie obniżyć wysoki podatek reklamowy, nałożony wcześniej na konkurencyjną stację RTL (mówi się, że zmianę stanowiska spowodowały naciski ze strony Berlina). Rząd będzie próbował uzupełnić zaplanowane z podatku reklamowego wpływy kosztem innych, w tym należących do Simicski mediów, co wzbudziło jego gniew i zapowiedź medialnej wojny, na którą nie godzili się naczelni. Jeśli to był powód odejścia, to dziennikarze okazali się jednak być wierni Orbánowi. Simicska od razu mianował nowego naczelnego Magyar Nemzet, sam zaś stanął na czele Hír TV. Po wywołaniu piątkowej burzy poprosił o ochronę, bo jak twierdzi ma powody by obawiać się o swoje życie.

Przez ostatnie lata wpływy Simicski wzrosły na tyle, że zaczęły zagrażać wpływom samego Orbána, tak więc z największego przyjaciela stał się on teraz wrogiem nr 1. Próby marginalizowania Simicski trwają już od kilku miesięcy, jego ludzie są usuwani z ważnych stanowisk w administracji i z rządowych firm. Informacja o tym, że Simicska zastanawia się nad kandydowaniem w wyborach uzupełniających w okręgu wyborczym Veszprém wywołała popłoch w szeregach Fideszu (w Veszprém trwa walka o mandat poselski po Tiborze Navracsicsu, który musiał z niego zrezygnować po tym gdy został wybrany na Komisarza Europejskiego). Simicska swojej kandydatury jednak nie zgłosił więc spekulowano, że dogadał się ze swoimi kolegami. Wybory uzupełniające w Veszprém, które mają odbyć się 22 lutego są szalenie ważne dla rządzącej partii gdyż brak tego mandatu może ją pozbawić większości parlamentarnej i możliwości samodzielnej zmiany konstytucji.

Czyim aniołem stróżem jest Angela?

Wizyta Merkel wyczekiwana była na Węgrzech z ogromnym zainteresowaniem, które przebić może tylko kolejny polityczny celebryta, przybywający tym razem ze Wschodu. Prasa śledziła niemal każdy krok kanclerz, spekulowano na temat wina jakie zostanie wybrane do obiadu i samego menu. Dziennikarzom nie umknął szarmancki gest Orbana „całuję rączki”, a tuziny komentujących ekspertów wypowiadały się na temat jego niezgodności z protokołem dyplomatycznym. Oceniany był nawet strój niemieckiej polityk, która akurat w tej kwestii wybrała wygodę i praktyczność posuniętą do granic dobrego smaku, czym chyba rozczarowała niektórych komentujących. Jeden z moich znajomych określił ją wręcz jako, cytuję: „brzydką babę z bazaru”.

Z istotniejszych punktów programu, oprócz rozmowy z Orbanem – o czym za chwilę – kanclerz Niemiec spotkała się z prezydentem Aderem z którym jak się zdaje w dość miłym nastroju podziwiała panoramę Budapesztu (czyżby wspomnienia z dawnych wakacji?), przedstawicielami gminy żydowskiej, odwiedziła niemieckojęzyczny uniwersytet Andrassyego. Na trasie jej przejazdu co jakiś czas pojawiały się transparenty z hasłami: Chcemy do Europy, wybaw nas od złego (przywódcy), itp. W godzinach porannych pisano o demonstracji mającej się odbyć przed siedzibą radia, a którą w ostatniej chwili odwołano na wniosek antyterrorystów i przeniesiono w inne miejsce. Kilka antyrządowych demonstracji (choć nie były one zbyt liczne) odbyło się też w dniu poprzedzającym wizytę. Można było odnieść wrażenie, że wielu  z demonstrantów modliło się do Angeli jak do anioła stróża, ale jak się okazało, jeśli ona jest czyimś stróżem to w pierwszej kolejności niemieckich interesów i utożsamianych z tymi interesami interesów europejskich.

Podsumowaniem spotkania politycy podzielili się z dziennikarzami na konferencji prasowej, zapewniając jak ważnymi partnerami gospodarczymi i politycznymi są dla siebie oba kraje, jak bardzo im zależy szybkim pokojowym rozwiązaniu konfliktu na Ukrainie. Kwestie, w których mają odmienne stanowiska, a które bardzo interesowały opinię publiczną, jak np. stosunki z Rosją i ograniczanie wolności działania organizacji pozarządowych i prasy jak to ujęła Merkel  wymagają głębszego przeanalizowania.

Małym zgrzytem na zakończenie konferencji prasowej była próba wyłuszczenia przez Orbana kwestii nieliberalnej demokracji. Wyraz twarzy Merkel jednoznacznie wyrażał jej opinię na ten temat, choć żadne słowa nie padły.

Rozczarowani mogą się zatem poczuć ci, którzy liczyli na jakąś ostrzejszą reprymendę z ust pani kanclerz, okazało się bowiem że głównym celem podróży Merkel nie była krytyka poczynań węgierskiego rządu (okazję ku temu pewnie mogłaby znaleźć jeszcze nie raz na innym forum) – odpowiedzi na pytania o sporne tematy i kontrowersyjne posunięcia rządu Merkel formułowała w sposób dość dyplomatyczny.

Wielu komentatorów dostrzegło jednak, że w tej wizycie chodziło naprawdę o kontrakty dla niemieckiego przemysłu, a kontrakty te są ciekawe nie tylko z uwagi na gospodarcze relacje między Węgrami i Niemcami.

Już przed wizytą kanclerz, próbowano wysondować dyrektora niemiecko-węgierskiej Izby Przemysłowo-Handlowej Gabriela A. Brennauera, jakie ważne dla gospodarki tematy będą poruszane w czasie wizyty. „Cieszymy się z wizyty pani kanclerz, która mamy nadzieję wzmocni istniejące między dwoma krajami dobre stosunki (które są i tak tradycyjnie dobre) i da impuls do skutecznego rozwiązania wspólnych wyzwań stojących przed nami” – po takich wypowiedziach wróżę panu dyrektorowi wielki sukces w dyplomacji, bo posiadł umiejętność mówienia tak aby nic nie powiedzieć.

Tak więc worek z prezentami rozwiązany został dopiero przez Angelę w roli Św. Mikołaja.

Umowa dotycząca zakupu śmigłowców dla wojska i służb przypadnie niemiecko-francuskiemu Airbusowi. To sygnał dla Amerykanów, że złe stosunki z Budapesztem mogą ich zaboleć, a jednocześnie kolejny krok, po którym Węgry związują się militarnie z Europą (należy pamiętać, że podczas gdy Polska wybrała amerykańskie myśliwce F-16, to Węgrzy zdecydowali się na szwedzkie Gripeny).

Wisienką na torcie jest jednak kontrakt dla koncernu Siemensa, który będzie dostawcą elektronicznych systemów kontroli i zabezpieczenia dla budowanej przez rosyjski Rosatom elektrowni w Paks. Co ciekawe finansowany miałby być ten kontrakt z pożyczki jakiej na budowę Paks 2 mają udzielić Rosjanie. Z jednej strony to z punktu widzenia technologii dość rozsądny wybór (Niemcy, którzy w spadku po NRD przejęli elektrownie atomowe budowane w technologii radzieckiej/rosyjskiej siłą rzeczy musieli wypracować rozwiązania poprawiające w nich bezpieczeństwo). Z drugiej jednak strony przypomina to nieco dzielenie skóry na niedźwiedziu, bo wobec niestabilnej sytuacji na Ukrainie udział Rosjan w tej inwestycji już od jakiegoś czasu wydaje się pozostawać pod znakiem zapytania. Czyżby był więc to sygnał, że Niemcy mogą w ostateczności przejąć całą inwestycję?

W oparach skandalu pozostaje jednak trzeci prezent. Kontrakty związane z branżą motoryzacyjną to sygnał, że obecna współpraca na tym polu układa się dobrze i można ją bez przeszkód kontynuować. Do już istniejących fabryk Opla, Audi, Mercedesa miało dołączyć BMW a Mercedes miał rozszerzyć swoją działalność o nowe inwestycje. I taka wiadomość poszła w świat, powtórzyły ją też polskie media. Tymczasem okazało się, że szefowie tych dwóch koncernów nic o swoich nowych inwestycjach na Węgrzech nie wiedzą, a przedstawiciele rządu nabrali wody w usta (BMW nie planuje żadnej fabryki na Węgrzech, a Mercedes co prawda nie wykluczył rozszerzenia istniejącego w Kecskemet zakładu, ale żadnej decyzji do tej pory nie podjęto). Niektóre media spekulują, ze winny jest Janos Lazar odpowiedzialny za komunikację, ale ponieważ jak do teflonu nic do niego nie przywiera, pozwala sobie na zachowanie milczenia w tej sprawie.

Były też rózgi, ale raczej takie symboliczne. System elektronicznego śledzenia przewozu towarów (EKÁER), który pozwala węgierskim służbom podatkowym na zwalczanie nieprawidłowości dotyczących fikcyjnego obrotu towarem, nie wzbudził entuzjazmu niemieckich przedsiębiorców, do tego stopnia, że udało się im to przedstawić w trakcie oficjalnej wizyty przedstawiciela Niemiec. Dziwi mnie, że Niemcy oprotestowali rozwiązania nie tylko nie godzące w prawo UE, ale wręcz zgodne z nim. Jednocześnie nie słychać było, aby przedstawicielka Niemiec zaprotestowała w sprawie np. rozwiązań dotyczących sieci handlowych. W końcu dotkną one nie tylko Tesco i Auchan, ale również niemieckiego Lidla i Aldi. A może jednak nie… ?Oto urok rozmów w cztery oczy :)

Zdecydowane słowa o nieudzieleniu pomocy wojskowej dla Ukrainy, jakie padły w Budapeszcie z ust kanclerz Merkel, wraz ogłoszonymi wspólnymi projektami gospodarczymi sprawiają wrażenie, że wizyta prezydenta Rosji w Budapeszcie będzie w ewidentnym związku z wizytą kanclerz Niemiec, tak jak to sobie węgierscy politycy zamarzyli. Może się jednak okazać, że to wszystko cena, jaką zapłacą Niemcy za przeciągniecie Węgier z powrotem na stronę Europy. I choć pojawiły się zarzuty, że Merkel nie była zbyt wyrazista to moim zdaniem kij, jakim potraktowała pomysł nieliberalnej demokracji wraz z marchewką reprezentowanego przez nią niemieckiego przemysłu jest wyrazem rzadko spotykanej w Europie konsekwencji. Niemieckie media donosiły po wizycie o poprawnych stosunkach niemiecko-węgierskich, z drugiej strony przyrównując jednak Orbana do kameleona. W Budapeszcie jak widać znowu króluje „hintapolitika” czyli polityka huśtawkowa, jak określano politykę Węgier z czasów II wojny światowej, polegająca na ciągłym balansowaniu miedzy wszystkimi stronami konfliktu. Czy nadal się będzie ona rozwijać, okaże się 17 lutego, podczas wizyty Putina.