Prowokacją nazwał minister sprawiedliwości Trócsányi publikację EUobservera, odnoszącą się do jego wypowiedzi w czasie poniedziałkowego spotkania ministrów spraw zagranicznych dotyczącego reakcji sądownictwa karnego na radykalizację postaw. Według EUobservera, węgierski minister mówił o zagrożeniu, jakie może stanowić radykalizowanie się społeczności romskiej i o Romach mogących przyłączać się do dżihadystów w Syrii. Publikacja została powielona przez węgierską prasę, jednak nagranie z konferencji dowodzi, że nie padają tam słowa o cygańskich dżihadystach. Minister mówił natomiast, że Romowie mogą stać się ofiarami radykalizacji. Wygląda na to, że resztę „dopowiedział” sam dziennikarz. Początkowo zastanawiano się czy to nie błąd tłumacza, którego zmylić mogły wcześniejsze wypowiedzi traktujące o radykalizowaniu się grup ekstremistów islamskich w Europie. W tym kontekście przywołanie przez ministra tematu wykluczenia Romów wydawało się zupełnie nie na miejscu.
„Chciałbym zwrócić uwagę na inny aspekt, o którym do tej pory nie było mowy. Radykalizm może bowiem dotyczyć też innych grup. W Europie żyje 10-12 milionowa społeczność romska. W czasie węgierskiej prezydencji w UE za priorytetowy uznaliśmy program europejskiej strategii na rzecz Romów. Uważamy, że jest to niesłychanie ważna kwestia. 12 milionowa społeczność w Europie, są wykluczeni, kwestia ich integracji społecznej jest bardzo istotna, przecież oni też mogą stać się ofiarami radykalizacji. Dlatego chciałbym, by w przyszłości Komisja Europejska jako priorytetowy uznała program ramowej strategii w sprawie Romów.”
Od jakiegoś czasu zachodnia prasa dość jednostronnie kreuje obraz Węgier. Czy mamy tu zatem do czynienia wyłącznie z błędem tłumacza czy jest to raczej świadome działanie dziennikarza, który w toku artykułu przywołuje dalej wszystkie grzechy Węgier wobec mniejszości romskiej.
Inna sprawa, że nie podlega dyskusji, że kurs polityki rządu węgierskiego doprowadził do radykalizacji prawicowo nastawionej części społeczeństwa. W tym kontekście, jeśli Romowie mają być przedmiotem troski ministra, to trzeba przyznać, że jest to wypowiedź człowieka, który zbiera burze po tym jak zasiał wiatr.
Jeżeli z kolei minister boi się radykalizacji środowisk romskich, to może być to kolejny przykład samosprawdzającej się przepowiedni. Kiedy prawie rok temu premier Orban zaczynał mówić o problemie emigracji, uciekając od wewnętrznych problemów i skandali (Quaestor, Simicka, Lazar), to też wydawało się to zupełnie oderwane od rzeczywistości.
Węgierski sen/marzenie to tytuł tegorocznej wystawy i konkursu ARC na najlepszy plakat przedstawiający wydarzenia minionego roku na Węgrzech. Spośród blisko 1100 zgłoszonych do konkursu prac jury wybrało 94 plakaty, które do 27 września można oglądać na placu 56.
Tym razem wystawę zdominowała tematyka polityczna, plakatów o takiej treści było najwięcej w całej historii wystawy. Nie brakuje tych z premierem ujmowanym w bardzo różnych kontekstach. Jeżeli z plakatów nie wychyla się jego twarz, to najczęściej przedstawiają one nieodległe od niego tematy. Są odwołania do muru, węgierskiej olimpiady, kampanii antyimigranckiej, Paks II, afer, korupcji. Czasami tematy się łączą, czego przykładem jest plakat Magyar feeling autorstwa Orsolyi Kelemen, który zdobył główną nagrodę w konkursie. Nawiązując do obecnych wydarzeń przedstawia on kobietę z niemowlęciem, przeskakującą niczym płotkarka przez płot z drutu kolczastego – ironiczny pomysł na konkurencję olimpijską na węgierskiej olimpiadzie w 2024 roku.
Drugie miejsce to plakat Sandora Farago Nie bój się wielkich marzeń, w symboliczny sposób przedstawiający groteskową sytuację, gdy kierowca przegubowego autobusu miejskiego próbował zawrócić na Moście Małgorzaty, paraliżując na kilka godzin ruch w połowie stolicy. Trzecie miejsce zajęła praca Ferenca Kissa pt. Malarz nieznany, nawiązująca do wojny plakatowej, która wybuchła w ramach tzw. narodowych konsultacji. Nagrodę @rc Borz zdobył plakat Dawida Gutemy Senny koszmar, który dał zaskakujący efekt poprzez prosty zabieg nałożenia na siebie zdjęć dwóch polityków, Viktora Orbana i Gabora Vony (lider Jobbiku), obrazując w ten sposób rozmywanie się różnic między partiami – Fidesz się jobbikuje, Jobbik fideszuje, a reprezentujący je politycy tracą wyrazistość swoich twarzy i stają się trudni do rozróżnienia.
Coroczna wystawa to, jak już pisałam rok temu, nie tyle przegląd dokonań branży reklamowej, bo ta stanowi tu jedynie margines, ale bardziej pokaz inteligentnej grafiki, jaką kiedyś można było spotkać choćby w polskich Szpilkach. Więcej o wystawie pisałam rok temu tu.
Z danych Eurostatu na rok 2014 wynika, że Węgry znalazły się na 5 miejscu wśród krajów z największą liczbą wniosków o azyl (Niemcy 203 tys., Szwecja 81 tys., Włochy 65 tys., Francja 64 tys., Węgry 43 tys.). W tym roku, tylko do końca maja do węgierskiego Urzędu ds. Imigracji wpłynęło ponad 50 tys. wniosków. Jeśli weźmiemy pod uwagę liczbę mieszkańców, zeszłoroczne dane dają Węgrom drugie miejsce z 4330 wniosków na milion mieszkańców, po Szwecji – z 8415 wniosków na milion mieszkańców. Realne możliwości węgierskiego systemu to utrzymywanie 2500-3000 uchodźców i pod koniec 2014 roku tyle na stałe przebywało na Węgrzech (niecałe 3000 osób); od tego czasu ich liczba niewiele wzrosła. Znaczna część kosztów utrzymania azylantów pokrywana jest ze środków unijnych.
Dane Frontex – wspólnego unijnego systemu ochrony granic – wskazują, że najwięcej przypadków nielegalnego przekroczenia granicy ma miejsce na południowej granicy węgierskiej. W ciągu pierwszych pięciu miesięcy tego roku na Węgrzech odnotowano łącznie 50 tys. 430 takich przypadków, w Grecji 48 tys., we Włoszech 47 tys. O ile fala imigrantów z Kosowa spadła z kilku tysięcy w pierwszych miesiącach roku do 200 osób, to obecnie obserwuje się wzmożony napływ obywateli Afganistanu, Syrii i Iraku – w marcu 5 tys., w maju już 10 tys. wg. węgierskiego Urzędu Imigracyjnego. (index.hu)
Pamiętacie zeszłoroczną sprawę narodowych konsultacji dotyczących opodatkowania Internetu? Rząd w końcu wycofał się z tego pomysłu, po tym jak przez kraj przetoczyły się manifestacje niezadowolonych obywateli. Nie ulega wątpliwości, że podobnie jak wtedy, afera z rządowymi plakatami antyimigranckimi nie przynosi władzy popularności. Do tej pory przyniosła głównie falę krytyki, podejrzeń o korupcyjne tło samej kampanii, ale i poczucie zażenowania u zwykłych ludzi. W takim tonie wypowiadają się moi znajomi, niezależnie od wyznawanej opcji politycznej, ale i nieznajomi podsłuchani na ulicy – na Węgrzech od dwóch tygodni był to główny temat rozmów, ponoć nawet policjanci skierowani do pilnowania plakatów przed niszczycielskimi aktywistami wykonują to zadanie niechętnie, a i w samych szeregach Fideszu pojawiło się mnóstwo głosów przeciwnych billboardom. Organizacje opozycyjne połączyło, choć nie zjednoczyło, prowadzenie walki z tym kuriozum (oczywiście nie mogło obejść się bez podejrzeń o sterowane z zewnątrz działania wrogich sił mające na celu jak zwykle destabilizację kraju).
Trzy hasła powtarzające się na plakatach głoszą: Jeśli przybywasz na Węgry, nie możesz zabierać Węgrom pracy. Jeśli przybywasz na Węgry, musisz przestrzegać naszego prawa. Jeśli przybywasz na Węgry, musisz szanować naszą kulturę.
Kontestatorska Partia Psa o Dwóch Ogonach w ciągu kilku dni zebrała ok. 10 mln Ft na antyplakaty. Jeden z nich o treści: Jeśli jesteś premierem Węgier, musisz przestrzegać naszego prawa ma stanąć w Felcsut, rodzinnej wiosce Orbana. Inne propozycje: Przepraszamy za naszego premiera czy Witajcie na Węgrzech mają pojawić się na ulicach już za parę dni. Inna partia zajęła się niszczeniem i zamalowywaniem rządowych billboardów. Na takie dwa natknęłam się w okolicach stacji metra Hatar ut – po usunięciu części tekstu, napisy głoszą: Jeśli przyjeżdżasz na Węgry to kul (cool) i Jeśli przybywasz na Węgry, będziesz utrzymywał naszych staruszków.
Co ciekawe, jeżdżąc trochę po sennych przedmieściach miasta zaobserwowałam, że w przeciwieństwie do głównych szlaków komunikacyjnych, nawet tych nieco oddalonych od centrum, na suburbiach rządowe billboardy mają się dobrze. Czyżby aktywiści tam nie docierali? A może w ramach plakatowej wojny, siły rządowe zdążyły w miejsce zniszczonych nalepić nowe? Znajomi twierdzą, że spotkali się z takimi przypadkami, ale podkreślali, że nowe plakaty zaraz były zamalowane. Nie wiem, jak jest na dalszej prowincji.
Oczywiście nie mogło zabraknąć wszelkiego rodzaju memów i odwołania do klasyków absurdu, np. Monty Pythona, przekazywanych sobie przez internautów. Ktoś przywołał fragment z Żywotu Briana i przepisywany za karę tekst „Rzymianie idźcie do domu”.
Sprawa plakatów nie miała szans okrzepnąć lub też nabrać tempa, w zależności od tego jaka będzie kontrakcja opozycji, gdy wybuchła kolejna „bomba” w imigranckim show na Węgrzech – w ramach uszczelniania granicy rząd postanowił o budowie wysokiego na 4 m płotu o długości 175 km, który ma stanąć na granicy węgiersko-serbskiej, by powstrzymać falę nielegalnej imigracji w tym miejscu. O ile plakaty wzbudziły niechęć u większości społeczeństwa, to wydaje się, że konieczność uszczelnienia granicy znajduje u Węgrów zrozumienie i ten temat traktowany jest jako racjonalne posunięcie rządu. Opozycyjna a także zagraniczna prasa trąbi o żelaznej kurtynie, stawianiu muru w środku Europy, itd. W podobnym tonie zareagowały władze Serbii, z którymi Węgrzy niczego o dziwo do tej pory w tej kwestii nie ustalali. Premier Serbii ma przybyć do Budapesztu 1 lipca, dziwi więc że decyzja została podjęta jednostronnie 2 tyg. przed planowanym spotkaniem, które teraz niewątpliwie nie będzie spotkaniem dwóch strategicznych partnerów, po tym jak pojawiły się słowa szefa rządu serbskiego, który użył porównania do kolczastego drutu przypominającego Auschwitz. Nawet najtężsi analitycy gubią się w domysłach, spekulacjach dotyczących gry rozgrywanej ostatnio w regionie przez nie tyle ponoć Węgry czy Serbię, ale Unię Europejską z Rosją. Co chce teraz zamanifestować Orban?
Ostentacyjny sposób w jaki rząd komunikuje swój stosunek do sprawy imigracji od początku budził zdziwienie. Bo przecież można byłoby spokojnie robić swoje i lepiej pilnować granicy, nie narażając się na krytykę ze strony Unii i zachodniej prasy, o czym pisałam już wcześniej. Ale nawet teraz skala międzynarodowego oburzenia jest nieadekwatna do działań Węgrów. Z początku pojawiły się nawet w największych mediach informacje, że oto Węgrzy zamykają granicę! Błąd dziennikarzy niechętnych Orbanowi? Nie, tak sprawę ujął minister spraw zagranicznych Szijjarto i dopiero później doprecyzowano, że chodzi nie o jej zamknięcie, ale po prostu o uszczelnienie, likwidację zielonej granicy. Lawina ruszyła i trudno się teraz przebić z argumentem, że takie zabezpieczenia i ogrodzenia funkcjonują przecież w wielu miejscach, nie tylko na granicy USA-Meksyk czy w Izraelu, ale również w Europie. Czy ograniczenie napływu nielegalnych imigrantów jest złe?
Główny problem to brak rozróżnienia dla uchodźców i imigrantów socjalnych. Politycy mówią o tym, że po prostu się nie da ich oddzielić. Sama się nad tym zastanawiałam i naszła mnie taka myśl. Osoby udające się do Mekki muszą być muzułmanami i na wspaniałych saudyjskich autostradach pod drogowskazami wskazującymi drogę znajdują się równie wielkie dopiski, że to droga tylko dla wyznawców islamu. Może właśnie ich należy spytać jak potrafią rozpoznać niewiernych? Ale tak już bardziej na poważnie, to mnie dziwi, że islamscy emigranci z Nigerii, Somalii czy Erytrei są gotowi zaryzykować życie, aby dostać się przez pustynie i morza do socjalnej Europy, zamiast wybrać względnie bliskie kraje Zatoki Arabskiej z ich olbrzymim bogactwem. Dlaczego nie chcą budować zasobnych Chin? Rozwijać Singapuru? Osiąść w Turcji? Mówią, że chcą europejskich standardów, których sami nie są w stanie sobie zapewnić w swoich państwach? Dlaczego jednak wszelkie próby pomocy na miejscu spotkały się z ich sprzeciwem i zarzutami o szerzenie przez Europejczyków kolonializmu? Męczy mnie już nieco wysłuchiwanie pochwał pod adresem Putina i Rosji głoszonych przez pobliskiego sprzedawcę kebabów pochodzącego z Syrii, który jednak nie zamierza w najbliższym czasie przenieść się z Budapesztu do Moskwy.
Może czas na wskazanie innych bogatych portów? Saudyjczycy powinni podzielić się nieco swym bogactwem ze swoimi braćmi, którzy niewątpliwie chętnie tam przyjadą skuszeni internetowymi popisami złotej młodzieży. Ponadto, jeśli wszyscy, którzy chcą zmian wyjadą do Europy, to kto zmieni ich własne kraje na lepsze?
Premier Orban już rok temu słusznie wskazał, że przyszłość jest w demokracjach nieliberalnych i zdecydowanie tam powinni kierować się wszyscy imigranci. Z drugiej jednak strony, jeśli Węgry osiągnęły ten poziom rozwoju to premier nie może mieć pretensji, że imigranci ciągną na Węgry, a stara demokratyczna Europa prosi Węgrów o pomoc i podzielenie się swoim sukcesem z imigrantami.
Nagle rzucone przez dziennikarza pytanie w stronę premiera Orbana, doprowadziło do gorącej dyskusji, w której ścierają się skrajnie przeciwne poglądy: czy premier Orban to bohater który wyrwał pieniądze publiczne z rąk malwersantów czy też osoba odpowiedzialna za utratę majątku przez wielu Węgrów i osób prawnych, które powierzyły swoje pieniądze funduszowi Quaestor.
Węgrami od mniej więcej miesiąca wstrząsają skandale związane z funduszami brokerskimi, które w końcu okazały się zwyczajnymi piramidami finansowymi. Cała sprawa w dużym stopniu przypomina sprawę polskiego Amber Gold czy SKOKów.
Zaczęło się od upadku funduszu Buda-Cash, który najpierw zadziwił wszystkich skalą zdefraudowanych środków. 100 miliardów forintów, które zniknęło z funduszu, jak to określił wiceprezes MNB (Magyar Nemzeti Bank) Laszló Windisch, zrobiło wrażenie i zaciekawiło media. Od początku śledczy zachowywali się dość tajemniczo: cały zespół policyjny zajął siedzibę firmy w nocy 22 lutego, nie udzielając żadnych konkretnych informacji, które potem bardzo skąpo przeciekały do mediów.
W końcu gruchnęła wiadomość jeszcze bardziej szokująca od powyższej kwoty. W funduszu pieniądze lokowały podmioty zarządzające środkami publicznymi – do mediów wyciekły informacje o miastach i województwach, które straciły pokaźne kwoty.
Rząd przeznaczył kwotę 245 milionów na doraźną pomoc dla 67 lokalnych samorządów poszkodowanych przez brokera, co wobec skali defraudacji jest kroplą w morzu, ale dziesiątki tysięcy klientów indywidualnych (proszę pamiętać, że Węgry mają tylko 10 mln mieszkańców!), tysiące biznesmenów i 80 lokalnych samorządów musiało zadowolić się informacją, że przedstawiciele funduszu obiecali współpracować z rządem w celu rozwiązania problemu. Na to czekała opozycja i przedstawiciele partii PM i LMP ogłosili, że zawnioskują o rozwiązanie parlamentu. Nie przyłączyli się do nich jednak posłowie, którzy byli związani z wcześniejszą władzą (MSZP i DK) bo Buda-Cash istnieje od 1995 roku, choć ostatnio jej szefowie byli w dobrych kontaktach z obecną władzą. Mając ten problem na sumieniu na równi z Fidesz, MSZP nawoływało do pokrycia przez państwo strat poszkodowanym. Pojawiły się też głosy, że należałoby odwołać szefa MNB, Matolcsyego. Widać, że ten wziął sobie krytykę do serca i zabrał się za kontrolowanie tego typu funduszy.
Warto tu dodać, że Buda-Cash to podmiot dość podobny do polskich SKOK. Choć była to sieć 11 firm brokerskich zatrudniających 200 pracowników, to w jej posiadaniu były również cztery niewielkie banki, które wcześniej funkcjonowały, jako kasy kredytowe w rodzaju SKOK. W przeciwieństwie do innych kas nie zostały jednak one znacjonalizowane przez rząd w 2013-14 roku i przekształciły się w niezależne banki.
Zaostrzone kontrole nadzoru finansowego wywołały efekt domina. Następny w kolejce był Hungaria Értékpapír (Hungaria Securities), a 9 marca pojawiły się doniesienia o upadku Quaestor Group.
Ta sprawa była już znacznie niebezpieczniejsza dla rządu. W sprawie Buda-Cash próbowali oni wmawiać, że dzisiejsze problemy to wyłączna wina przekrętów z czasów rządów postkomunistów – argument mocno naciągany, ale wierny lud nie takie cuda kupi. Quaestor to jednak dziecko czasów Fidesz. Jego prezes-nie prezes, o czym za chwilę, Csaba Tarsoly, był osobą związaną z politykami Fidesz dość blisko i to politykami dość bliskimi premierowi. Uważa się, że odegrał on istotną rolę w tzw. „wschodnim otwarciu” ministra spraw zagranicznych Pétera Szijjártó i ma wiedzę na temat korupcji, która może za tym stać.
Quaestor jeżeli poszukamy polskiej analogii , to twór bliższy Amber Goldowi niż SKOK-om, bo tworzyło go 68 połączonych podmiotów transferujących między sobą pieniądze, będących w istocie piramidą finansową. Pikanterii dodał fakt, że spółka 16 marca wybrała nowego prezesa – niejakiego Belę Orgovana. Ten mieszkaniec małej, prowincjonalnej miejscowości, bez wykształcenia a za to z kartoteką kryminalną, w której znalazło się podejrzenie o morderstwo, chwalił się swoim sąsiadom, że ma w końcu porządną pracę (wcześniej brał udział w pracach społecznych, których organizacją chwali się premier – stało się to przyczyną złośliwych żartów, że w ramach tych prac można zrobić świetną karierę), w której może jeździć służbowym oplem!
Kariera Orgovana nie trwała jednak długo, po kilku dniach prezes Tarsoly powrócił na stanowisko. Jak mówił, skłoniła go do tego presja ze strony prasy, coraz bardziej drążącej sprawę absurdalnej zmiany w kierownictwie firmy, o przeszłości swego następcy rzekomo nic nie wiedział, a do tego ruchu namówił go jakiś tajemniczy doradca ds. reorganizacji. Słup w postaci Orgovana najwidoczniej miał dać szefostwu Quaestora więcej czasu na majstrowanie w dokumentach firmy i uniknięcie odpowiedzialności.
Przedziwny jest ten splot różnych zabiegów, zdarzeń i rozciągnięcie w czasie działań policji, która zazwyczaj w podobnych sprawach reaguje natychmiast, zatrzymując podejrzanych czy przesłuchując świadków w ciągu paru godzin od ujawnienia informacji o podejrzeniu oszustwa. Tu pan prezes grzecznie przeprasza i nadal cieszy się wolnością (aktualizacja: Tarsoly wraz z 2 innymi osobami zostali zatrzymani w końcu w czwartek 26 marca) choć wiadomość o ogłoszeniu upadłości podano 9 marca (do dziś upadłość nie została jednak zarejestrowana przez sąd). Na nadzwyczajnym kryzysowym posiedzeniu kierownictwa Tarsoly miał zapewniać, że pomoc przyjdzie od zaprzyjaźnionego ministra Szijjarto, za pośrednictwem którego do premiera miał dotrzeć adresowany bezpośrednio do niego list z prośbą o pomoc, traktujący o sytuacji firmy.
Jak się okazało w Quaestor i innych zaprzyjaźnionych firmach brokerskich publiczne pieniądze ulokowały ministerstwa i różne instytucje państwowe. Pieniądze te szczęśliwie zostały wycofane i uratowane po aferze z Buda-Cash. Zastanawiające jest jednak, że Ministerstwo Spraw Zagranicznych dziwnym trafem wycofało pieniądze tuż przed ogłoszeniem upadłości Quaestor, dokładnie tego samego dnia. Było to 3.8 mld forintów powierzone brokerowi przez podlegającą ministerstwu Magyar Nemzeti Kereskedőház (brokera wybrano bo oferował bezpłatną obsługę konta i odsetki dające zysk 19-38 mln forintów).
Na pytanie dziennikarza, Orban otwarcie przyznał, że to on sam wydał ministerstwom polecenie wycofania pieniędzy z funduszy. Oburzenie opinii publicznej wywołał fakt, że rząd ratując ulokowane wcześniej przez siebie pieniądze nie podzielił się swoimi obawami z tysiącami obywateli, którzy również zaufali firmom brokerskim, ale niestety nie mieli świadomości problemów funduszu.
Minister Lazar, tłumaczy, że premier nic nie wiedział o sytuacji Quaestora i fakt, że nakazał wycofanie publicznych pieniędzy z firm brokerskich był raczej wynikiem intuicyjnych działań. To intuicja podpowiedziała premierowi, że ostatnie wydarzenia mogą doprowadzić do efektu domina i kolejnych upadków funduszy. Opozycja domaga się natychmiastowego ustąpienia rządu, a DK i Jobbik zgłaszają właśnie doniesienie o możliwości popełnienia przestępstwa o charakterze insider trading.Wszyscy zadają sobie teraz dwa pytania: o czym wiedział rząd oraz gdzie są pieniądze. A chodzi o zniknięcie 150 mld Ft. W tle mamy jeszcze tajemniczą śmierć Andrasa Szilagyiego odpowiedzialnego za inwestycje ministerstwa (w dzień po upadłości Quaestor). Mnie zastanawia zaś, na co wydawane były kwoty, jakie na umieszczaniu w instytucjach o podwyższonym ryzyku zarabiali rząd i inne organy władzy, także tej samorządowej. Czy były one wydawane w ramach wydatków budżetowych? Ciąg dalszy z pewnością nastąpi.
Po burzliwym głosowaniu węgierski parlament utajnił jak to określono „biznesowe i techniczne szczegóły” umowy z rosyjskim Rosatomem na rozbudowę elektrowni atomowej w Paks. Umowa została utajniona na 30 lat. Do podjęcia tej decyzji konieczne było 2/3 głosów węgierskich parlamentarzystów i teoretycznie wydawało się, że po niedawnej przegranej Fideszu w Veszprem uda się powstrzymać rządzących przed jak to określa Fidesz „kontraktem stulecia”, a które to określenie w kontekście utajnienia szczegółów kontraktu jest mocno wyszydzane przez opozycję.
Za było 130 głosów, 62 przeciw i 1 wstrzymujący się. Spośród posłów Fidesz-KDNP wyłamał się Janos Bencsik wstrzymując się od głosu. Bencsik, który obecnie jest przewodniczącym podkomisji ds. energetyki, a który w poprzednim rządzie Orbana pełnił funkcję sekretarza ds. energetyki, wielokrotnie pozwalał sobie na krytykę polityki energetycznej obecnego rządu. W głosowaniu nie wziął udziału jeden z deputowanych skrajnie prawicowego Jobbiku, bo jak twierdzi został zastraszony, on i jego rodzina, przez – jak to określił przedstawiciel tej partii – “cygańską mafię”.
Rząd węgierski próbuje wszystkich przekonywać, że tego typu utajnienie informacji jest standardem w krajach zachodnich, argumentując, że w obecnej chwili na świecie budowanych jest 69 bloków reaktorów nuklearnych i w każdym z tych przypadków towarzyszące im umowy pozostają tajne. Oprócz oczywistych szczegółów technicznych i kwestii bezpieczeństwa istnieje przecież szereg danych, które powinny być objęte tajemnicą handlową, a których ujawnienie godziłoby w interes narodowy.
Całkowite koszty rozbudowy elektrowni w Paks są szacowane na 12 mld Eur, na inwestycję Rosja udzieli Węgrom pożyczki w wysokości 10 mld Eur. Dwa nowe bloki elektrowni mają rozpocząć działanie w 2025/26 roku i będą pokrywać połowę zapotrzebowania Węgier na energię elektryczną, a cztery działające obecnie zostaną całkowicie wyłączone w latach 2032-37.
Opozycja próbuje w tej chwili apelować do prezydenta Adera o niepodpisywanie ustawy, ale wierny towarzysz Orbana z Fideszu raczej się nie zawaha. Większe nadzieje pokładane są w Trybunale Konstytucyjnym. Wg. MSZP decyzją w sprawie Paks frakcja Fideszu zasłużyła sobie na tytuł najbardziej skorumpowanej grupy parlamentarnej wszechczasów. PM mówi o zalegalizowaniu przez rząd gigantycznej kradzieży, LMP uważa, że utajnienie umowy narusza konstytucję oraz uzgodnienia wynikające z unijnego prawa o ochronie środowiska, a Jobbik stwierdził że w słusznym celu też można ukraść ogromne pieniądze.
Obawy opozycji do pewnego stopnia próbuje rozwiać unijna komisarz do spraw konkurencji Margrethe Vestager, twierdząc że Komisja Europejska pomimo utajnienia umowy ma potencjał i narzędzia pozwalające na poznanie szczegółów umowy zawartej pomiędzy rządem węgierskim i Rosatomem, choć nie chce podać szczegółów, kiedy np. miałoby się tego typu śledztwo rozpocząć.
Może się jednak okazać, że z tym potencjałem Unii wobec tego projektu nie jest tak jak pani komisarz myśli: w czasie wizyty kanclerz Merkel Węgrzy włączyli do projektu niemieckiego Siemensa, a teraz pojawiły się informacje, że swój kawałek tortu w inwestycji dostanie amerykański Westinghouse.
Simicska formalnie nigdy nie wykazywał wielkiej aktywności politycznej w Fidesz. Wszyscy jednak wiedzieli, że jest on szalenie ważny jako człowiek, który potrafił zadbać o finanse partii – przez lata był największym biznesmenem wspierającym Fidesz, a jego zasługą było zorganizowanie pro-fideszowskich mediów. W czasie pierwszego rządu Orbána nie objął żadnej teki ministerialnej, był raptem szefem urzędu podatkowego (co dobrze świadczy o tym, że wiedział gdzie leżą konfitury).
Po powrocie do władzy w 2010 roku wydawało się, że Orbán „uczciwie” odwdzięcza się swojemu przyjacielowi i temat kontraktów budowlanych, które przypadły firmom Simicski w trakcie trwania pierwszej kadencji rządu Fideszu był potem głównym zarzutem jaki wysuwała opozycja w kolejnej kampanii wyborczej. Współpraca między starymi przyjaciółmi układała się jednak wtedy tak dobrze, że ilość brudów, jakie mogła prać w kampanii opozycja nie wystarczyła by odebrać Fideszowi choćby większość konstytucyjną (choć było blisko), nie mówiąc już o wygraniu wyborów. Opozycji sprawy nie ułatwiał sam Simicska, którego pieniądze i władza zdawały się nie psuć – unikał on kamer, prowadząc skryte życie na prowincji. Do momentu wybuchu konfliktu w obiegu medialnym funkcjonowało tak mało zdjęć Simicski, że opozycja nie była w stanie zdobyć aktualnego zdjęcia do swojej kampanii politycznej wymierzonej w przyjaciela Orbána.
Jednak wybory z 2014 przyniosły nowy Fidesz, w którym zaczęły być widoczne inne postacie niż tylko Orbána. Twarzami coraz „ciekawszych” pomysłów zaczęli być tacy politycy jak Kövér, Balog, Navracsics, Rogán, Szijjártó, Várga czy nawet burmistrz VIII dzielnicy Budapesztu Kocsis. Zaczęli pojawiać się w mediach mówiąc o swoich pomysłach. Oczywiście głos Orbána bywał ostateczny, ale czasami można było odnieść wrażenie, że popierając niektóre z projektów jest stawiany przed faktami dokonanymi, z którymi po namyśle zdecydował się nie walczyć.
Największą jednak karierę zrobił Dyzma węgierskiej sceny politycznej – János Lázár.
Urodzony w 1975 roku jest reprezentantem zupełnie innego pokolenia niż sam premier, jego kolega Simicska, obecny komisarz europejski Navracsics czy marszałek parlamentu Kövér. Z premierem łączy go jednak pewna ważna rzecz – obaj pochodzą z węgierskiej prowincji. Lázár nie studiował w Budapeszcie, tylko w Szegedzie, a po studiach nie ruszył do stolicy, ale wrócił do rodzinnego Hódmezővásárhely, gdzie się urodził i skończył szkołę średnią. Mieszkańcy zaś wybrali go w 2002 roku burmistrzem, dwa lata po tym jak wstąpił do Fidesz.
Stanowisko burmistrza łączył ze stanowiskiem posła do parlamentu przez następne 10 lat. W 2012 został sekretarzem stanu w Kancelarii Premiera, aby po dwóch latach zostać jej szefem i ministrem bez teki. Jednak to nie koniec kariery tego człowieka – pod jego rządami szef kancelarii stał się superministrem, zagarniając coraz to nowe zadania i uprawnienia. Jedni widzą w nim potencjalnego następcę Orbána a inni zderzak, który ten poświęci, gdy lud będzie domagał się głowy winnego.
Rosnąca władza tego stosunkowo młodego karierowicza z prowincji doprowadziła go do konfliktów ze starą gwardią. Kövérem – zmiana pokoleniowa w partii, Navracsicsem – który jako wykładowca akademicki i kandydat na wysokie unijne stanowisko skrytykował autorytarne działania rządu i swoją własną wobec niego uległość w przeszłości. A w końcu z Simicską.
I choć ten konflikt mógł się wydawać najoczywistszy to na początku wcale tak nie było. Kiedy pojawiły się pierwsze oznaki, że Orbán chce pokazać swemu byłemu koledze jak wielki dystans ich dzieli, to właśnie Lázár próbował łagodzić spór. Premier jednak nie miał zamiaru odpuszczać Simicsce i wkrótce Lázár musiał przestać stać w rozkroku, a gdy już przestał to przeszedł do ataku. Pomysł kandydowania Simicski do parlamentu jako niezależnego (a przecież jednoznacznie kojarzonego z Fidesz) kandydata wśród innych polityków wywołał wesołość i stwierdzenia w stylu „ten żartowniś Ludwik”, Lázár śmiał się najgłośniej, ale najwyraźniej nieszczerze.
Ale jak to się stało, że premier zdecydował się uderzyć w skarbnika partii, człowieka, który przez wiele lat niepodzielnie rządził jej finansami? Czy stał za tym Lázár?
Jak spekulowały media węgierskie w sierpniu 2014 (HVG, Magyar Narancs) za zmianą stanowiska Orbána stał Árpád Habony. W roku 2014, który był rokiem potrójnych wyborów jako główny doradca do spraw komunikacji stał się powiernikiem premiera. Jego nastawienie w opozycji do Simicski nie wynikało tylko z chęci wpływu na szefa Fidesz, ale również z faktu, że związana z nim agencja jest konkurentem biznesowym Simicski. W imperium biznesowym Simicski istotną rolę odgrywała agencja reklamowa, która pozwalała wraz z jego mediami na czerpanie ogromnych zysków z reklam i ogłoszeń zlecanych przez państwo.
Media twierdzą, że Habony przekonał premiera, że można zdywersyfikować poparcie kapitałowe dla jego partii, opierając się na węgierskim biznesie. Możliwe, że to on stoi za przyjaźnią Orbána z Sándorem Csányim, szefem największego węgierskiego banku OTP czy László Baldaufem szefem sieci handlowej CBA.
Żeby spacyfikować stawiającego się oligarchę Habony doradził ponoć stworzenie Nemzeti Kommunikációs Ügynökség – NKÜ – Narodowego Urzędu Komunikacji, który zastąpiłby usługi zewnętrznych agencji reklamowych. Osobą nadzorującą ten nowy urząd został oczywiście Janos Lazar, tym samym premier ustawił go w opozycji do jego dawnego przyjaciela Simicski, który jakoby upatrywał w Lazarze następcy Orbána. János Lázár nie ma jednak większych problemów sentymentalnej natury, bo już w 2014 roku udowodnił premierowi swą wierność wycinając na jego polecenie ludzi Simicski z wpływowych stanowisk oraz pozbawiając oligarchę olbrzymich dopłat rolnych, które stanowiły jedno z głównych źródeł jego finansowej potęgi. Jednocześnie, pomimo że Lázár nie pałał sympatią do obecnie największego oligarchy i właściciela banku OTP Sándora Csányiego (uważał że ten osobiście polecił nie przyznać kredytu zarządzanemu przez Lázára Hódmezővásárhely; Lazar w jednym z wywiadów porównał go do ośmiornicy otaczającej swoimi mackami państwo, przy którym Simicska wydaje się małą myszką), to obecnie na polecenie Orbána musiał uregulować sobie stosunki z tym oligarchą.
Wracając do bohatera tego wpisu, Simicska nie zamierzał łatwo przyjmować ciosów i jako jedyny w partii postanowił przeciwstawić się Orbánowi. Stał się tym samym podwójnie niebezpieczny. Mógł być przykładem dla innych posłów z Fideszu, że ich indywidualny głos się liczy. Dlaczego jednak Simicska nie stanął do wyborów w Veszprém? Czy zwyciężyła partyjna lojalność? Raczej nie. Deklaracja Narodowego Urzędu Komunikacji, że będzie zamieszczać reklamy tylko w telewizji i radiu państwowym, a także informacje o tworzeniu kanału informacyjnego w państwowej telewizji co przełamie monopol informacyjny Simicski w Fidesz, to były dodatkowe poważne ciosy dla oligarchy. Możliwe, że nokautujące. Prawdopodobnie samą groźbą nie zmieniono jego zdania i coś musiano mu obiecać. Co to było może tłumaczyć wybuch wściekłości oligarchy, do którego doszło w piątek.
Czy wstanie z desek? Problem w tym, że w otoczeniu coraz silniejszych i młodszych konkurentów, nikt już może nie dać szansy staremu mistrzowi. Ludzie z jego otoczenia zaczęli go opuszczać.
Po wybuchu szwajcarskiej bomby polskie media od lewa do prawa chwaliły przenikliwość Orbana i jego rządu, który wymógł na bankach konieczność rozliczania kredytów mieszkaniowych udzielonych we frankach po stałym kursie z 2014, w obecnej sytuacji będącym niedościgłym marzeniem np. polskich kredytobiorców.
I tu nastąpiła rzecz niesłychanie dziwna. Niewątpliwy sukces Orbana jakby niezauważony na Węgrzech. Oczywiście w mediach opozycyjnych to wcale nie dziwi, ale Magyar Nemzet czy Magyar Hirlap nie wykorzystujące okazji do pochwalenia mężów opatrznościowych, jakimi naród obdarzył Fidesz?
Zamiast ukazywać jak wiele premier zrobił dla „frankowiczów”, ten peroruje o konieczności zmiany polityki imigracyjnej Unii Europejskiej i konieczności ochrony przed imigracją ekonomiczną. Węgrzy nigdy jakoś nie byli entuzjastami wielokulturowości, ale wydaje się, że niepokoje premiera nijak się mają do problemów ich dnia codziennego. Skąd więc ta niechęć do podniesienia flagi sukcesu która sama pcha się w ręce? Dlaczego główna gazeta prorządowa w końcu w swym lakonicznym komentarzu redakcyjnym ogranicza się do cytowania pochlebnych opinii z zagranicznych gazet?
Po pierwsze – Kto teraz wyrówna te koszty bankom? Jeszcze niedawno takie pytanie napotkałoby na prostą i dość cyniczną odpowiedź rządzących, że niech sobie same wyrównają, bo bank przecież nie zbiednieje. Teraz jednak coś się zmieniło. Zakup od GE Capital – Budapest Banku, a potem od BayernLB – banku MKB, to początek planu Orbana, który stwierdził, że chciałby aby 60% banków na Węgrzech znalazło się w węgierskich rękach. Tak się składa, że teraz te węgierskie ręce to jego własne, jako właściciela Budapest Banku i MKB oraz jego kolegi ze stadionu, właściciela OTP Sandora Csanyiego. No i jak tu, tak miłym ludziom zrobić przykrość? Warto dodać również, że przejęcie MKB, generującego olbrzymie straty i tak już będzie kosztowało rząd niemałe pieniądze. Extra dotacja dla „frankowiczów” wynikająca z różnicy między sztywnym węgierskim kursem a tym po uwolnieniu, to dla nowych właścicieli niezbyt miła informacja.
Po drugie: Plan sztywnego kursu dotyczył tylko kredytów mieszkaniowych, podczas gdy ci którzy mają kredyty konsumpcyjne we frankach nadal muszą spłacać wg. aktualnego kursu. Oczywiście utrata samochodu to nie to samo co utrata domu, ale ci których to dotknie z pewnością będą mieli żal, nie do siebie czy banków które taki kredyt im wcisnęły, ale do rządu, który innym przecież pomógł.
Po trzecie: utrata wartości forinta do euro i dolara. W zeszłym tygodniu forint zaliczył najgorszy z kursów w stosunku do dolara w swej historii. To już nie tylko wynik problemów z frankiem, ale efekt powiązania Węgier z upadającym rynkiem rosyjskim. Na tej samej zasadzie swą wartość traci polska waluta, ale procentowy udział Węgier w pakietach z papierami rosyjskimi jest wyższy niż Polski. Polityczne decyzje rządu też raczej pogłębiały do tej pory tendencje kojarzenia Węgier z rynkiem rosyjskim. Oczywiście ktoś może powiedzieć, że spadek wartości forinta to świetna informacja dla węgierskich eksporterów i zachodnich inwestorów. Jednak jakoś nie widać przed biurem Mihalya Vargi kolejki chętnych do zainwestowania na Węgrzech. Ten chwalił się ostatnio sukcesem w pozyskaniu 500 miejsc pracy w branży IT i to od Amerykanów, którzy ostatnio są trudnym partnerem dla węgierskiego rządu, ale to gorzki sukces. W tym samym czasie brytyjska sieć Tesco ogłosiła zamknięcie 13 sklepów i likwidację 560 miejsc pracy. Winą obarczyła rząd, który wprowadził niekorzystne dla wielkich sieci przepisy. Minister Varga uznał takie postawienie sprawy za dalece nieuczciwe, bo Tesco tnie koszty na całym świecie po ujawnieniu nieprawidłowości w centrali w UK. Trzeba jednak przyznać ze skala cięć w innych krajach jest mniejsza niż na Węgrzech – rząd węgierski dał koncernowi dobry powód.
Po czwarte: wydaje się, że dzisiejszy wyborca Fideszu to już nie ten młody człowiek (nazwa partii to w końcu Związek Młodych Demokratów, z czego obecnie został głównie Związek), wykształcony, poszukujący swego miejsca w życiu, na co nie bał się zaciągnąć kredytu we frankach. Obecnie to tak jak wyborca polskiego PIS – człowiek, który od kredytów stara się trzymać z dala albo z dala od nich trzyma go bank. Naturalnie epatowanie hojnością dla tych, którzy podjęli złe decyzje finansowe spotyka się w oczach takiego wyborcy z takim samym zrozumieniem jak pomoc socjalna dla mniejszości narodowych. Ten wyborca to też nie przedsiębiorca, który może zyskać na obniżeniu wartości forinta do euro – on traci i tak już niewielką siłę nabywczą swej pensji czy emerytury. Życia nie ułatwia mu też walka z wielkimi sieciami handlowymi: niby oficjalnie taki wyborca popiera wszystko co węgierskie, ale potem po mleko, piwo i bułki idzie do Tesco, Spara czy innego Lidla. Robienie tych samych zakupów w węgierskich sieciach CBA czy Coop jest dużo droższe.
Do tego właśnie wyborcy zwrócił się Antal Rogan i trzeba przyznać, że doszedł do całkiem ciekawych wniosków. Będąc liderem fideszowskiej frakcji parlamentarnej zaczął zastanawiać się w ramach Komisji Ekonomicznej Zgromadzenia Narodowego, dlaczego w związku z obniżeniem cen paliw nie doszło do obniżenia cen „(…) chleba albo rogalików? Czemu tak się nie stało z innymi usługami?”. Niestety nie wiadomo czy uzyskał jakąś sensowną odpowiedź.
Ciekawe jest jednak to, że następnie wypowiedział się odnośnie kwestii wprowadzenia euro jako waluty na Węgrzech. Tematu tego nie poruszał dawno już nikt na Węgrzech, ale ostatni spadek wartości forinta do tej waluty przywrócił jego sens. Zdaniem Rogana dla węgierskiej gospodarki realnym terminem byłyby lata 2018-2020, jednak jak dodał – przykład Słowenii czy Słowacji pokazuje, że euro niekoniecznie musi być dla Węgier korzystne.
Najciekawsze pytanie padło na końcu. Czy w 2017 po Janosu Aderze na stanowisko prezydenta zamierza kandydować Viktor Orban, przy założeniu, że węgierski system władzy zostanie zamieniony w półprezydencki? Rogan skwitował to jako bzdurę. Z doświadczenia jednak wiadomo, że nie takie bzdury na Węgrzech stawały się ciałem. Ciekawe jak te spekulacje skomentuje sam premier.
Wiadomość dnia – za dziennikiem Népszava media węgierskie informują dziś, że na początku marca do Budapesztu ma przyjechać Putin. Oczywiście przy wizycie tak wysokiego szczebla należy się spodziewać podpisania jakichś ciekawych umów. Czym zatem duet Orban – Putin przebije swe dotychczasowe projekty?
Jeżeli informacja okaże się prawdą, to należy również przy okazji tej wizyty spodziewać się protestów społecznych, które mogą być organizowane nie tylko przez dotychczas protestującą lewą stronę, ale również przez te środowiska prawicowe, które nie czują się komfortowo pod rękę z Rosją.
Pikanterii dodaje wizycie fakt, że ma się ona odbyć zaraz po zapowiadanej na luty wizycie kanclerz Niemiec Angeli Merkel w Budapeszcie.
Update: oficjalnie potwierdzono, że wizyta ma się odbyć 17 lutego.
W ludowych bajkach często diabeł starał się wycisnąć wodę z kamienia. Wygląda na to, że gdyby zamiast wody dało się z tego kamienia wycisnąć jakiś ekstra podatek, to węgierski rząd gotów byłby podpisać cyrograf.
Mniej więcej ¾ Budapesztu otacza autostradowa obwodnica, która pozwala wielu mieszkańcom metropolii na codzienne dostanie się do pracy i nie tylko. Oznaczona jest ona jako M0 i do tej pory była bezpłatna dla samochodów osobowych. Bezpłatne były też do tej pory drogi dochodzące do tej obwodnicy, nawet jeżeli były autostradami. Kierowcy (przynajmniej samochodów osobowych) musieli płacić za poruszanie się autostradami dopiero po wyjechaniu poza linię obwodnicy M0.
Ale Ministerstwo Rozwoju Narodowego (nazwa jest w tym wypadku tak samo adekwatna jak nazwa Ministerstwa Prawdy w słynnym 1984 Orwella) ogłosiło, że musi dokonać zmian i na części dróg wylotowych z miasta a także na części obwodnicy M0 zostaną wprowadzone od 1 stycznia 2015 opłaty (update: nowe informacje dotyczące dróg z i do Polski we wpisie z 31 grudnia).
na czerwono odcinki płatne
Projekt wywołał ogromne poruszenie i co ciekawe dość szybko wypowiedzieli się przeciwko niemu nie tylko członkowie opozycji ale też członkowie Fideszu. Media cały czas mówią o wypowiedzi burmistrza III dzielnicy Budapesztu, Balazsa Busa, który jest członkiem koalicyjnej do Fidesz KDNP i który stwierdził, że wprowadzenie opłat za przejazd mostem Megyeri jest nie do zaakceptowania (most ten jest co prawda już nie tylko poza jego dzielnicą ale i nawet poza Budapesztem, ale jeżeli ograniczony zostanie ruch na nim to niewątpliwie wielu kierowców będzie próbowało skorzystać z mostu Arpada w III dzielnicy).
Z kolei burmistrz Budaörs Tamas Wittinghoff, który tez sprzeciwia się temu pomysłowi, z pewnością nie tylko obawia się wzmożonego ruchu poprzez tę w zasadzie spokojną mieścinę graniczącą z Budapesztem (choć już teraz w godzinach szczytu przelewa się przez nią rzeka aut). Na terenie gminy, przy samej autostradzie ulokowały się przez lata wielkie centra handlowe i zachodnie firmy. Oczywiste jest, że bezpłatna autostrada przyciągała klientów i ułatwiała dojazd do pracy pracownikom. Niektórzy wręcz uważają, że pomysł rządu to być może kolejny element walki z zachodnimi przedsiębiorcami a w szczególności sieciami handlowymi.
Rząd zasypywany pytaniami dziennikarzy i protestami obywateli i ich reprezentantów zaczął dość pokrętnie tłumaczyć, że:
– wprowadzi się jakiś system obniżonych opłat dla mieszkańców komitatów (co od razu wzbudziło protesty, że będzie to narażało kierowców na wysokie kary jeśli tylko przez przypadek przekroczą granicę komitatu)
– pomysł podyktowany jest chęcią promowania transportu publicznego (tu warto zauważyć, że np. do Budaörs można rzeczywiście dojechać autobusami BKV ale trzeba wnieść dodatkową opłatę, no i trudno sobie wyobrazić by z całymi zakupami jakie zwykło się wozić samochodem, ludzie tłukli się autobusem czy kolejką podmiejską – po prostu pojadą inną drogą i najprawdopodobniej wraz z autobusami utkną w korku)
– w końcu stwierdzili, że cały pomysł to efekt zobowiązań, jakie mają wobec Unii Europejskiej. Tłumaczenie o tyle ciekawe, że wyjęte spod opłat fragmenty obwodnicy to właśnie te, które były dofinansowane przez Unię Europejską – jak więc widać na pierwszy rzut oka jej wpływ raczej jest odwrotny.
No cóż. W piątek już zwyczajowo w porannej audycji radiowej wystąpi premier Orban, który wszystko ładnie wyjaśni. Do tematu jeszcze prawdopodobnie wkrótce wrócimy.
Na Węgrzech oczywistą dumą dla pracodawcy jest otrzymanie tytułu pracodawcy roku. Na tytuł ten nie może raczej liczyć ulubieniec tłumów, Janos Lazar (szef kancelarii premiera oraz sekretarz stanu ds. informacji i komunikacji). Okazało się że w ministerstwie wprowadził on 10 godzinny (a w praktyce nawet dłuższy) dzień pracy. W efekcie zmusiło to do rezygnacji z pracy wielu rodziców małych dzieci. Indagowany o to przez dziennik Magyar Nemzet stwierdził, że nie widzi w tym nic dziwnego, bo przecież praca w ministerstwie to nie obowiązek a zaszczytna służba. Jednym słowem, jak się komu nie podoba to fora ze dwora.
Miejsca starszych pracowników zwolnione w ten sposób zajmują młodzi, co daje pracodawcy zysk, bo zgodnie z system wynagradzania w służbie cywilnej na Węgrzech mają oni znacznie niższą kategorię zaszeregowania.
Minister tłumaczy cynicznie, że taka organizacja pracy to wynik działania… prasy i opozycji, która zarzucała rządowi, że marnotrawi publiczne pieniądze. Jak widać po dokonaniach resortu tego ministra, przepracowanie i brak doświadczenia pracowników jest jakimś wytłumaczeniem dla tego, czego świadkami jest cały świat od jakiegoś czasu. Jakość przeszła w ilość.