Jak donoszą komentatorzy z wszelkich stron świata miarka się przebrała, bo oderwany od nowoczesnej rzeczywistości Orbán i jego podstarzali kumple (co dziwne ulica zarzuca raczej otoczeniu Orbána, że to omnipotentni smarkacze, którzy bardzo chcą się wykazać i którym się w głowach przewróciło od nadmiaru władzy), nie docenili gniewu i potrzeb nowoczesnego internetowego społeczeństwa i postanowili narzucić podatkowy haracz na każdy transferowany gigabajt danych.
W ostatnich dniach w Budapeszcie zorganizowane zostały dwie demonstracje. Na niedzielnej pojawiło się ok. 10 tys. osób, na tej wtorkowej było ich już kilkadziesiąt tysięcy. Jeśli Parlament zaakceptuje podatek, to na 17 listopada zapowiadana jest kolejna. Ich organizatorzy to ponoć niezależni aktywiści niemający do tej pory nic wspólnego z polityką albo inaczej: zależy im na tym, by nie kojarzono ich z żadną opcją polityczną. W sieci szybko pojawiły się jednak informacje, że Balázs Gulyás, człowiek który założył na fb grupę 100 tysięcy przeciwko podatkowi od Internetu i który zgłosił zamiar zorganizowania demonstracji na policji, jest związany z MSZP, był wiceprzewodniczącym tej partii w dzielnicy Józsefváros. Taki mały zgrzyt wizerunkowy.
Na szczęście dla organizatorów cały stan przypominający demonstracje typu ACTA czy occupy wall street piknik, zyskał nieco żywiołowej oprawy w postaci niedzielnej uczciwej zadymy z niszczeniem mienia należącego do Fidesz, choć bez jakichś starć z policją, która ograniczyła się do aresztowania wybranych uczestników następnego dnia. Dzięki temu kolejna demonstracja mogła do postulatów dołączyć żądanie uwolnienia politycznych więźniów, na co przystała prokuratura uznając, że mogą odpowiadać z wolnej stopy. No i oczywiście zdjęcia zdemolowanej siedziby Fideszu trafiły w poniedziałek na pierwsze strony gazet. Trudno jednak powiedzieć czy to wystarczy, aby stworzyć grupę prawdziwie zdeterminowanych aktywistów, którym będzie się chciało ryzykować problemy z prawem w imię niższych opłat za internet.
Ja myślę, że tam gdzie spór dotyczy jedynie kwestii zawartości kociołka z gulaszem, którym na wzór Kádára, Orbán karmi społeczeństwo, szanse na przekroczenie masy krytycznej społecznego protestu są niewielkie. Tylko płomień podlany benzyną dużej idei ma na Węgrzech wystarczającą siłę, aby palić się wystarczająco mocno – nawet internetowi aktywiści lubią, kiedy ich działania mają patriotyczny wymiar, są walką o wolność i po każdej demonstracji i puszczaniu światełka telefonem do nieba odśpiewują uroczyście hymn węgierski. Czy można mówić o powszechnej mobilizacji? Przypomina mi to nieco scenę z Człowieka z żelaza, kiedy studenci porwani w 1968 roku ideami mają gdzieś robotników, którzy w 1970 przecież nie walczą o jakieś wielkie idee tylko o kasę. Dopiero dziesięć lat później skonsolidowani stają się naprawdę groźni dla systemu. Dziś część społeczeństwa węgierskiego zdaje się stać obok władzy, nie rozumiejąc protestujących lub wręcz kpiąc, że są marionetkami w rękach byłej postkomunistycznej władzy. Władzy tak skompromitowanej, że wszyscy obecni na protestach przywódcy albo udawali, że nie mają nic wspólnego z polityką albo gdy byli jednak zbyt znani – udawali, że przyszli tylko jako osoby prywatne, chowając się w tłumie prawie tak jakby się czegoś wstydzili.
A czy kiedy Orbán nawoływał do obalenia rządu Gyurcsánya, czy wtedy wstydził się, że jest z Fideszu? Ale on mówił o Węgrzech i innych górnolotnych sprawach, tak bardzo górnolotnych, że aż przekraczał granice banału, gdy patrzył na to ktoś niebędący Węgrem. Tym samym zawłaszczył sobie te hasła i jest pewien, że dzisiaj tylko on ma do nich prawo. Dla wielu więc odśpiewywanie hymnu po tych demonstracjach to profanacja, tak jak pomnik który kiedyś bohaterom 1956 wystawił były premier Gyurcsány i który do dziś znany jest jako szczotka Gyurcsánya – nie stał się on miejscem lubianym przez Wegrów, którzy w rocznicę składają wieńce tam gdzie były barykady a nie gdzie stały wątpliwe historycznie pomniki.
Kiedy rozmawiałam z kilkoma osobami jak oni widzą tę kwestię to oczywiście nikt nie wykazywał przesadnego entuzjazmu, żeby płacić więcej za Internet, ale o dziwo wydaje się, że osoby te przyjęły ze zrozumieniem tłumaczenia rządu, że obciążenia będą dotyczyć dostawców usług a nie samych użytkowników. Jeden mój znajomy powiedział wprost, że będzie tak jak z bankami: usługodawcy pomarudzą a i tak zostaną, bo nie ma cwaniaka nad Orbána, i teraz np. w Polsce banki odbijają sobie to co im słusznie odebrał premier (cytat z sierpniowej Polityki, o tym jak Orbán wojuje z bankierami: „Węgierski premier postanowił wycisnąć z zagranicznych banków, ile tylko się da. Ale uwaga: nikłe zyski osiągane na Węgrzech banki rekompensują sobie w pozostałych krajach środkowoeuropejskich. Także u nas”.) Kiedy próbowałam argumentować, że po akcji z bankami najlepiej ma się przyjaźń miedzy premierem i właścicielem OTP, mój znajomy ze spokojem odparł, że to jest właśnie to o co chodziło Węgrom: zagraniczne banki dostały po nosie kosztem węgierskiego OTP. I że podatkiem internetowym nie ma się co przejmować, bo przecież rząd przewidział górny jego limit. Gdy dalej argumentowałam, że górny limit to dopiero efekt protestów i dowodem na to jest projekt ustawy leżący w parlamencie gdzie nie ma o nim ani słowa, a limit wejdzie dopiero, jako poprawka Fideszu, mój rozmówca z wręcz radziecką szczerością stwierdził, że projekt zawierał oczywistą pomyłkę, którą Fidesz teraz sprostuje, a nie myli się tylko ten, kto nic nie robi.
Operatorzy internetowi postanowili przeciwdziałać pomysłowi rządu by to oni, tak jak wcześniej banki, mieli ponieść ciężar nowego podatku i już zagrozili, że wrócą do limitów transferu, co było powszechną praktyką na Węgrzech jeszcze stosunkowo niedawno. Trudno powiedzieć czy tym ruchem nie potwierdzą tylko tego o czym mówią niektórzy zwolennicy premiera, tzn. że dobry Orbán słusznie walczy ze złymi zagranicznymi korporacjami tuczącymi się na miłości Węgrów do filmów na YouTube.
Warto również zastanowić się chwilę nad tym, dlaczego ktoś w rządzie zaryzykował ten cały bałagan. Pieniądze, które w ten sposób chciał zdobyć miały być przeznaczone na bardzo konkretny cel – podniesienie pensji dla wojska i policji. Czyżby ktoś myślał o konieczności kupienia jej lojalności?
Węgierski kociołek zaczyna wrzeć, a ci co w nim mieszają muszą bardzo uważać by im to nie wykipiało. Z drugiej jednak strony, jeżeli nie kipi to się nie ugotuje. Wydaje się, że master szefowi towarzyszą kuchciki, które nie mają pojęcia jak jajko ugotować, ale inni twierdzą, że to tylko pozory wyreżyserowanego show. Rozchodzące się nad tym kociołkiem zapachy nie zachwycają. Ale to pewnie głównie zasługa innego podatku, który rząd zamierza podnieść – od mydła. Co ciekawe rewolucjoniści w tym podatku jakoś nie dostrzegli potencjału do walki z rządem i o ile jest szansa, że Węgrzy pozostaną społeczeństwem zinformatyzowanym to istnieje niebezpieczeństwo, że jednocześnie niedomytym.