Drugi nocleg w Egerze to położony w samym centrum Hotel Eger & Park. Właściwie to powinnam powiedzieć, że nocleg mieliśmy w hotelu Eger, który powstał w roku 1961 obok hotelu Park. Piękny, modernistyczny projekt i tylko ktoś zapomniał o małym drobiazgu… hotel nie miał restauracji! Przez lata goście wychodzili więc przed budynek i chodniczkiem maszerowali do restauracji w położonym obok hotelu Park, co w deszczu nie musiało być już tak przyjemne, ale z drugiej strony wymuszało konieczność ubrania się do kolacji. My jednak tego problemu nie mieliśmy. Nie, żeby ktoś wybudował restaurację w hotelu Eger (może to i lepiej bo ta w hotelu Park jest po prostu śliczna a i sam hotel jest uroczy) – po prostu w 1980 roku przy okazji rozbudowy budynku wybudowano na wysokości pierwszego piętra łącznik.
Dzięki temu dziwacznemu zabiegowi architektonicznemu mieliśmy okazję do podwójnej podróży sentymentalnej. Hotel Eger to klimaty jak z Wielkiego Szu, blichtr komunizmu i jego sław i jestem prawie pewna, że Jan Nowicki, który był wtedy prywatnie mężem znanej węgierskiej reżyserki Marty Meszaros bywał tu nie raz. Trzeba jednak przyznać, że to komunistyczne dziedzictwo nie odbiło się jakoś bardzo źle na komforcie pokojów, które zostały odremontowane i wyposażone w miarę nowocześnie.
Hotel Park i jego restauracja to już bardziej klimaty z Magnata z tym samym Janem Nowickim w roli głównej. Do kolacji przygrywa pianista szlagiery w stylu Smutnej niedzieli (chyba miał już dość turystów i postanowił się ich pozbyć przy użyciu hymnu samobójców :), ale na żądanie również balatońskie przeboje, choć w stonowanej aranżacji. Niestety nasz Młodszy pobudzony całodziennymi atrakcjami i nieumieszczony w odpowiednim krzesełku dla dzieci postanowił wnieść swój wkład w świat reklam proszku. I co pan powie panie Chajzer na takie plamy na obrusie i całej odzieży wierzchniej (czy też jak go nazywają Węgrzy, Pan Tide – tak, tak, Chajzer to sława międzynarodowa i jak ładnie po węgiersku mówi :)?
Niestety to kolejny hotel, który choć dysponuje obiektem spa, to kończy jego pracę o śmiesznej porze tzn. o 20.00, a przecież to był sobotni wieczór. Trzeba jednak przyznać, że jest w tym nieco dziwacznym hotelu wyjątek, ale jak przystało równie dziwaczny – jeśli chcecie popluskać się wieczorem do 22.00 to przyjedźcie tu w… poniedziałek. Znowu więc rozpoczęłam dzień wcześnie choć to niedziela, bo chłopcy koniecznie chcą na basen. Trzeba przyznać że choć obiekt nie jest najnowszy to baseny prezentują się całkiem przyzwoicie, a brodzik dla dzieci w sumie niezły, choć krawędzie twarde. W baseniku kolorowe postaci z bajek dziecięcych, które prawdopodobnie w nieco późniejszych godzinach nabierają więcej życia tryskając wodą. Dla dorosłych basen 25 m, standardowo sauny, masaże lecznicze itp., czyli typowa węgierska oferta.
Jeszcze przed południem zameldowaliśmy się w znajdującej się na obrzeżach Egeru stadninie koni przy dworku Mátyus Udvarház, gdzie czekała na nas bryczka zaprzężona w dwa piękne lipicany, z których hodowli ta stadnina słynie. W towarzystwie przemiłego stangreta i jego młodej pomocniczki udaliśmy się na wycieczkę po pobliskich winnicach. Chłopcy byli zachwyceni, a Młodszy przez chwilę nawet przestał zwracać uwagę na przejeżdżające samochody, co zdarza mu się niezwykle rzadko. Piotruś i Śpiewak wesoło ciągnęły bryczkę a mnie zachwyciły cudowne kolory, jakie przybiera winnica o tej porze roku. Nie udało się nam niestety pokazać chłopcom samych zbiorów, bo w winnicach w pobliżu stadniny były one już zakończone, ale wciąż na krzakach znajdowały się pojedyncze grona. Nasz woźnica wyjaśnił nam, że pozostawia się je celowo nie tylko dlatego że są w jakimś trudniej dostępnym miejscu krzaka, ale dlatego, żeby ptaki mogły się nimi najeść i nie niszczyły samych roślin. Okazało się, że pomiędzy winnicami ukrywają się kolejne niespodzianki. Pierwszą z nich było małe lotnisko, z którego nagle poderwał się niewielki samolot – to ponoć pozostałość po fabryce samolotów ultralekkich, która znajdowała się w Egerze. Tutaj je testowano. Teraz służy zapaleńcom do lotów rekreacyjnych.
Druga to niezwykły bar połączony z kempingiem znajdujący się na terenie winnicy, której właścicielem jest Imre Csernus, znany z telewizji psycholog i autor kilku popularnych książek a także psycholog egerskiej drużyny piłki wodnej, a prywatnie wielki fan wina i człowiek znany w tej branży. Na szczycie wzgórza przy prostych, ale dizajnersko wysmakowanych stołach i ławach siedzi się podziwiając wspaniały widok na dolinę, popija doskonałe wino albo równie doskonałą kawę. Atrakcją miejsca jest możliwość noclegów w bardzo prostych, ale w tej prostocie pięknych bungalowach rozrzuconych po winnicy. Domki te nawiązują do typowych domków, jakie budowano w winnicach, aby ich doglądać i które zazwyczaj pozbawione były wszelkich wygód (pięknie opisywał to Kalman Mikszath). Mnie jednak skojarzyły się one jakoś ze skandynawską prostotą. Fajne miejsce.
W winnicy znajduje się też niewysoka, ale posiadająca wspaniały widok wieża widokowa, z której bardzo dobrze widać zdobiący przeciwległe wzgórze pomnik winiarzy. Obecnie jest on zrobiony z kamienia, bo wcześniejsza wersja wykonana z metalu została po prostu ukradziona – jak widać życie na węgierskiej prowincji ma też swoje cienie. Zastanawialiśmy się czy winiarze mają swoją patronkę, tak jak sadownicy z Kecskemet, których chroni Matka Boska Brzoskwiniowa z tamtejszego kościoła. Jak się dowiedzieliśmy z lokalnego źródła (od woźnicy), tą patronka jest św. Barbara. Po powrocie postanowiłam sprawdzić tę informację i okazało się, że z patronów winiarzy na Węgrzech wymieniani są św. Wincenty (Vince), św. Urban (Orban) i św.Donat. W dobrej intencji świętych nigdy dość.
Koniki dowiozły nas w końcu z powrotem do stadniny, która okazała się mieć jeszcze wiele atrakcji. Chłopcy mogli zobaczyć duże stajnie oraz mieszkające w nich piękne konie. W stadninie są również kucyki i osiołki. Na padokach właśnie uczyły się jeździć inne dzieci. Całość w otoczeniu bujnej zieleni. Stadnina posiada bogatą kolekcję powozów użytkowych (w tym sanie i… rydwany), ale również małe muzeum wypełnione zabytkowymi pojazdami. Na miejscu jest również restauracja z barem gdzie rolę stołków barowych pełnią siodła. Jak dowiedzieliśmy się od barmana nad jedną ze stajni powstała część hotelowa gdzie nawet większa grupa znajomych może zatrzymać się w wygodnych warunkach, w ogrzewanych pokojach.
Na koniec pozostawiliśmy chłopcom główną atrakcję architektoniczną miasta – egerski zamek, w którego bramie powitał nas Gergely, jego kasztelan. Gergely z wykształcenia jest historykiem, ale od dziecka kochał to miejsce i cały czas gdzieś tu się kręcił, aż w końcu przywdział żupan, czapkę z sokolim piórem, przypasał szablę i został gospodarzem zamku. Dziś nawet jego przyjaciele śmieją się, że gdy z rzadka ubiera się w ubrania z naszej epoki to nie mogą go rozpoznać.
Historia zamku jak prawie wszystko na Węgrzech sięga czasów Św. Stefana. Organizując swe państwo stworzył on w Egerze biskupstwo, a wzgórze na którym znajdują się obecnie ruiny twierdzy zajmował początkowo kościół. Pierwotnie w stylu romańskim, potem gotycki; na tych niespokojnych terenach musiał być odpowiednio broniony i tak powstała twierdza, która po zdobyciu Belgradu a następnie po klęsce rycerstwa węgierskiego pod Mohaczem stanęła na drodze Turkom podążającym na północny zachód.
W 1552 roku pod murami twierdzy stanęło 150 tysięcy tureckich żołnierzy, z czego 80 tysięcy stanowiło regularne wojsko i artyleria (reszta to tzw. tabory). Przeciw nim stanęło 2100 – 2300 obrońców, co daje niewyobrażalną dysproporcję sił, co najmniej 40:1. Siły węgierskie nie składały się tylko z żołnierzy, ale również z mieszczan i chłopów, o czym świadczą proste nazwiska albo przydomki na pamiątkowych tablicach umieszczonych w Sali Bohaterów (Hősök Terme) – mauzoleum ku czci obrońców zamku. Pomieszczenie podpierają monumentalne figury wyciosane z piaskowca. Jak było widać, regularnie składane są tu kwiaty ku pamięci bohaterów.
W sali tej znajduje się również nagrobek dowódcy obrony twierdzy, kapitana Istvána Dobó, a dokładnie Barona Istvána Dobó de Ruszka, urodzonego w 1502 w Seredniach na Ukrainie. Oryginalna jest tylko płyta nagrobna, która zostala przeniesiona tu z położonej dziś na Słowacji Ruská (węg. Dobóruszka). Istvanowi Dobó, będącemu konsekwentnym stronnikiem Habsburgów w dynastycznym konflikcie z Janem Zápolyą, arcyksiążę Ferdynand powierzył w 1549 roku twierdzę w Egerze (Zápolya, jako wasal sułtana tureckiego został władcą Siedmiogrodu, ale rościł sobie prawa do korony węgierskiej; sułtan turecki zajął południowe Węgry aż do Budy, a Habsburgowie północno zachodnie – arcyksiążę Ferdynand Habsburg też używał tytułu króla Węgier). Co ciekawe, za swe zasługi najpierw Dobó został wynagrodzony z gestem wartym Pana Zagłoby rozdającego Inflanty – arcyksiążę Ferdynand nadał mu dobra i tytuł w Siedmiogrodzie, którym nie władał. Po trzech latach, co prawda wynagrodził mu to nadając w zamian zamek w Lewicach w dzisiejszej Słowacji, aby w końcu oskarżyć go o zdradę i uwięzić w zamku w Pozsony (Bratysława), co zrujnowało zdrowie Dobó i doprowadziło do jego rychłej śmierci.
A skoro już wspomniałam o Panu Zagłobie, bohaterze Trylogii, to podobieństwo egerskiej historii do oblężenia Częstochowy czy Kamieńca Podolskiego jest uderzające. Nie dziwi więc że tak jak Henryk Sienkiewicz posłużył się tamtymi historiami do krzepienia serc zniewolonego narodu polskiego, tak i węgierski pisarz Geza Gardonyi sięgnął po historię oblężenia Egeru w tym samym celu, czym zasłużył sobie nie tylko na pochówek na terenie zamku, ale i na pomnik na egerskiej starówce, a jego książka stała się ulubioną lekturą Węgrów, co upamiętniono kolejnym pomnikiem. Książka Gwiazdy Egeru podobnie jak dzieło Sienkiewicza została sfilmowana i tak jak jego polski odpowiednik film stał się przebojem na wiele lat, szczególnie wśród chłopców w różnym wieku. W tej sytuacji dziwić może tylko, że książka ta od lat nie była wznawiana w Polsce i dziś jej ceny na internetowych aukcjach dochodzą do 80 złotych.
pomnik książki
Gwiazdy Egeru
Z historycznych nazwisk warto wspomnieć jeszcze o Gergelyu Bornemissza. Był on dowódcą 250 osobowego oddziału austriackich strzelców nadesłanych przez króla jako wsparcie, ale wsławił się głównie, jako autor różnych forteli i sprytnych machin wojennych jak np. ogniste koło, czyli rodzaj wielkiej szpuli, najeżonej ostrzami i wyładowanej materiałem wybuchowym, którą to machinę można było strącić na wroga szturmującego bramy czy uliczki. Stosował też inne ogniste wynalazki przypominające słynny ogień grecki. Syn Gergelya, Janos wraz z królem Stefanem Batorym brał udział w walkach Polaków z Rosjanami, jako dowódca polskich oddziałów. Oczywiście w masowej pamięci obraz Gergelya Bornemisszy wypełnia kreacja Istvána Kovácsa, która bardzo mi się kojarzy z rolami Daniela Olbrychskiego czy wręcz ze spaghetti westernem – piękny jest jak z obrazka :)
Dzięki naszemu niezawodnemu nosidłu dla Młodszego (niestety zrobił się tak ciężki, że po tej wyprawie nie zdołam go już chyba naprawić) mogliśmy za naszym przewodnikiem zagłębić się w podziemiach egerskiego zamku. Najpierw obejrzeliśmy panoptikum zawierające kolekcję woskowych figur inspirowaną powieścią Gardonyiego, a właściwie ww. filmem, która oczywiście bardzo podobała się maluchom, szczególnie jeśli na przykład było to dwóch obrońców polewających atakujących smołą albo coś w tym rodzaju.
Następnie udaliśmy się w miejsce gdzie niegdyś stała katedra. Obecnie pozostała jedynie podstawa jej głównej nawy i przylegającej do niej kaplicy, w której archeolodzy odnaleźli pozostałość sarkofagu pierwszego biskupa Egeru. Te pozostałości dość marnie oddają pojęcie o dawnym wyglądzie kościoła i dopiero kiedy szliśmy za Gergelyem do zamkowych podziemi to mieliśmy okazję zobaczyć wystawę szkiców jej przypuszczalnego wyglądu oraz lapidarium zawierające m.in. wspaniałe płyty nagrobne i resztki pięknie rzeźbionych detali architektonicznych.
Nasz przewodnik zabrał nas na wycieczkę po niesamowitych lochach zamkowych i nawet gdy Starszy już zaczynał narzekać, że go nóżki nie niosą, to jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki (czy może czarodziejskiego pilota) repliki dział zaczynały strzelać i odjeżdżać ze stanowiska jak po prawdziwym strzale albo spotykały nas inne niespodzianki, do których niewątpliwie należało przejście jednego z tuneli w świetle pochodni. Tunele powstały jako efekt prac saperów – w tamtych czasach sztuka zdobywania zamków zakładała, że obie strony starają się podkopać pod murami: zdobywcy – żeby podłożyć ładunek wybuchowy pod murem czy basztą, a obrońcy aby dotrzeć do podkopujących się zdobywców zanim ci odpalą ładunek i wyciąć ich w pień. Jak twierdził nasz przewodnik, obrońcy nie budowali jednak tych tuneli do jakichś wypraw poza linię wroga i mury – co zwykle opisywane jest w powieściach historycznych. Bardzo ciekawy był system ostrzegania informujący o tym, że wróg próbuje się podkopać. Obrońcy na membranie bębna umieszczali kilka ziaren grochu, które zaczynały drżeć gdy tylko rozpoczynały się prace saperskie. Na podobnej zasadzie obserwowano powierzchnię wody w porozstawianych w tunelu naczyniach.
Z tunelu wyszliśmy właśnie przy grobie autora powieści, bardzo skromnym, ale poprzez swoje usytuowanie stanowiącym niesamowity pomnik. Dowiedzieliśmy się też, że Gardonyi mieszkał w jednym z domów w sąsiedztwie zamku.
Na koniec Gergely zabrał nas do nowopowstałej atrakcji położonej pod murami zamkowymi. Po przejściu od bramy zamku, uliczkami starego miasta do Dobó Istvan utca, naszym oczom ukazał się wielki turecki namiot (nie mylić z jurtą), a w nim herbaciarnia i kawiarnia Egri Pasa Sátra. W tym nastrojowym wnętrzu można napić się prawdziwej tureckiej kawy czy herbaty albo skosztować tureckich słodkości. Do środka wchodzi się po zdjęciu obuwia i siada się na pokrywających podłogę kobiercach albo o ile pogoda na to pozwala siada się na dywanach obok namiotu, pod murami twierdzy. Prowadzący lokal Timur (przy okazji pozdrawiam obu znanych mi Timurów i ich rodziców :)) to kolejny przykład człowieka, którego życie stało się rezultatem pasji. Jego ojciec był ponoć jednym z najwybitniejszych węgierskich turkologów i znawców narodów Azji.
W tym miejscu warto wspomnieć, że po drugim oblężeniu zamku w 1596 roku Turcy zdobyli miasto i osiedli w Egerze na 90 lat, aż do czasu odsieczy wiedeńskiej. Po odbiciu Egeru przez chrześcijan większość budowli otomańskich została zniszczona, zwłaszcza meczety. Jednak jedną z głównych atrakcji miasta jest samotnie stojący minaret – najdalej na północ wysunięty zabytek turecki, na którego szczyt można wejść po licznych wąskich schodach, aby podziwiać panoramę Egeru, choć ta z murów zamku jest co najmniej równie godna polecenia. Jednak w przeciwieństwie do Budy w mieście tym nadal żyli potomkowie Turków, wzbogacając wieloetniczną mieszankę tutejszych mieszkańców.
Usiedliśmy więc przy kawie, aby jeszcze trochę odpocząć i porozmawiać z przewodnikiem, który poinformował nas, że na zamku, ale także w namiocie tureckim można organizować różne imprezy w stylu epoki. Z Gergelyem warto kontaktować się wcześniej mailowo, jeśli ktoś chciałby zwiedzić np. zamkowe podziemia, a naprawdę warto. Myślę, że powinni też kontaktować się z nim wszyscy zainteresowani uczestnictwem w rekonstrukcji odbywającej się sierpniu (Végvári Vigasságok). Jak wiadomo w obronie zamku (choć nie do końca było to zgodne z ówczesną polska polityką) brali również udział polscy rycerze i byłoby fajnie gdyby grupy rekonstruujące czasy zbliżone do potopu wzięły udział w tej imprezie (Wikingowie proszeni są u udział po stronie widzów w strojach z naszej epoki :). Dowiedzieliśmy się również, że prace archeologiczne na zamku cały czas trwają i w zasadzie można mówić dopiero o ich początku. Wstrzymują je jedynie kwestie finansowe, które z pomocą funduszy unijnych choć w pewnym stopniu zdołano rozwiązać.
Na koniec nabyliśmy jeszcze tylko zwyczajowy miecz dla naszego Starszego (Miecz musi być. Ten był ze stempelkiem Istvana Dobó. Chyba w końcu będzie mógł sobie urządzić własną salę rycerską w swoim pokoju :) i pokręciliśmy się po zalanych jesiennym słońcem uliczkach Egeru. Kiedy ruszaliśmy w stronę domu, z tylnego siedzenia dobiegło nas chlipanie – komuś się tu naprawdę spodobało.