Pociąg do Polski

Drugie Węgry, Polityczne trzęsienie ziemi, Oszałamiający sukces konserwatystów – tak zareagowała węgierska prasa na wynik wyborów parlamentarnych w Polsce. Przede wszystkim mówi się nad Dunajem o tym, że jedna partia jest teraz w stanie samodzielnie utworzyć rząd, że do Sejmu wchodzą dwa istniejące zaledwie kilka miesięcy ugrupowania i wreszcie, że tradycyjna lewica nie będzie miała swojej reprezentacji.

Po pierwszych komentarzach pojawiają się pytania jakie wnioski powinni wyciągnąć dla siebie Węgrzy po „warszawskiej lekcji”. Takie podejście może bardzo dziwić w Polsce, gdzie jednym z haseł zwycięskiej partii stała się idea robienia Budapesztu w Warszawie, a orbanowskie pomysły ekonomiczne mają być wprowadzane w życie (np. opodatkowanie banków czy dużych sieci handlowych) już od stycznia.

Skąd więc ten pociąg do śledzenia polskiej sceny politycznej? Od lat polskie wybory są na Węgrzech obserwowane z uwagą, bo powszechne jest określenie „varsói gyors” – warszawski ekspres, które przywołuje się tu zawsze po naszych wyborach, zastanawiając się czy zmiany podobne do tych, które następują w Polsce dotrą za jakiś czas na Węgry. Tak było np. w 1993 roku, kiedy władzę w Polsce przejęli postkomuniści, a w 1994 roku czyli z niewielkim przesunięciem w czasie to samo stało się na Węgrzech, albo gdy polska lewica ulegała rozdrobnieniu i stopniowej marginalizacji, to nikt nie przypuszczał, że po kilku latach jej los podzielą węgierscy postkomuniści.

Takie szablonowe podejście do pytania o wnioski, jakie Węgrzy mogą wyciągnąć dla siebie z warszawskiej lekcji wydaje się tym razem mocno nietrafione. PiS to nie Jobbik, a Fidesz to nie Platforma. Niby Fideszowi bliżej do PiSu z ich kombinacją lewicowego programu gospodarczego i haseł konserwatywno-nacjonalistycznych, ale różnice nie dotyczą jedynie postrzegania Rosji, jak to się niektórym wydaje – Fidesz nie jest obciążony takim ideologicznym balastem jak zwycięski PiS (a w zasadzie zwycięska koalicja prawicowych partii). Orban nie spotkał się z wewnątrzpartyjnym sprzeciwem dla odejścia od dogmatu jakim była np. antyrosyjskość. Gdyby coś takiego zdarzyło się w PiSie to zaraz mielibyśmy wysyp partyjek  prawicowych jak w latach  90.

Pomimo to węgierscy komentatorzy dostrzegają sporo analogii i próbują na podstawie polskich wyborów przewidzieć jak będzie wyglądała ich scena polityczna w 2018 roku, kiedy to na Węgrzech odbędą się wybory parlamentarne. Przykładowo jeden z dziennikarzy liberalnego portalu Index formułuje siedem takich wniosków, cyt.:

1. Przeciwnikiem prawicy niekoniecznie musi być lewica. W Środkowej Europie jak najbardziej realny scenariusz to dwie partie prawicowe walczące o władzę. Wielki znak zapytania czy w 2018 roku największym konkurentem Fideszu będzie lewica (MSZP ze swoimi koalicjantami) czy raczej radykalna prawica (Jobbik).
2. Pogrzebano tradycyjną lewicę. To może być ostrzeżenie dla MSZP.
3. Zielone światło dla nowych partii. Polacy byli głodni nowych twarzy, idei, nowego podejścia do polityki (Kukiz). Wystarczyła znana twarz by osiągnąć polityczny sukces.
4. Znamię korupcji może łatwo zmieść ze sceny cały rząd. Wystarczy jeden poważniejszy skandal by rząd stracił popularność i nawet obiecujące wskaźniki ekonomiczne nie będą w stanie jej przywrócić. Nie dziwi zatem, że Jobbik od lat prowadzi kampanię właśnie w oparciu o temat korupcji.
5. Dobre wskaźniki nie mają znaczenia jeśli ludzie nie odczuwają ich na własnej skórze. Doskonale rozumiał to Fidesz, który nieprzypadkowo w kampanii przed wyborami 2014 zastosował obniżenie podstawowych opłat jako łatwych do zidentyfikowania w codziennym życiu (szczególnie gdy ma się to wytłuszczone i pokolorowane na blankiecie wpłaty).
6. W kampanii obecna była kwestia uchodźców. Choć ich samych w Polsce nie ma, to temat bardzo interesuje wyborców. Sygnał dla węgierskich polityków, że kwestia może być nadal istotna, pomimo zamkniecia granicy i ograniczenia napływu emigrantów.
7. Dwa kroki wstecz dają w efekcie jeden krok naprzód. Kaczyński stał się najbardziej wpływową osobą w państwie, mimo że najprawdopodobniej formalnie nie będzie pełnił żadnej funkcji publicznej. Ruch Kaczyńskiego jest pouczający, bo pokazuje w praktyce, że nikogo nie wolno lekceważyć, bez względu na skalę jego negatywnego postrzegania. Wyborcy potrafią docenić takie czasowe wycofanie się, nawet jeśli dotyczy ono wyłącznie sceny politycznej, a nie tego co dzieje się za kulisami.

No cóż, opinia ciekawa, ale jakoś nie mogę oprzeć się wrażeniu, że sporo tu zaklinania rzeczywistości i trudno się z nią w pełni zgodzić. Nie ma co szukać analogii na siłę.

Z większości opinii, artykułów i reakcji zwykłych ludzi przebija jednak jedna myśl. Oto w końcu Węgrzy nie są sami w swej polityce. Takie opinie są powszechne nie tylko u tych, którzy liczą na zaistnienie jakiegoś sojuszu, który wyrwie ich z izolacji, ale również wśród przeciwników węgierskiej władzy, którzy mają nadzieję, że oto Węgry wreszcie przestaną być jedynym złym dzieckiem Europy. Dzieckiem, które się o wszystko obwinia. Wiadomo, jak dwóch rozrabia, to zazwyczaj wszyscy są skłonni przypisywać winę temu większemu.

Reklama

Jaką prasę mają Węgrzy na Zachodzie

Prowokacją nazwał minister sprawiedliwości Trócsányi publikację EUobservera, odnoszącą się do jego wypowiedzi w czasie poniedziałkowego spotkania ministrów spraw zagranicznych dotyczącego reakcji sądownictwa karnego na radykalizację postaw. Według EUobservera, węgierski minister mówił o zagrożeniu, jakie może stanowić radykalizowanie się społeczności romskiej i o Romach mogących przyłączać się do dżihadystów w Syrii. Publikacja została powielona przez węgierską prasę, jednak nagranie z konferencji dowodzi, że nie padają tam słowa o cygańskich dżihadystach. Minister mówił natomiast, że Romowie mogą stać się ofiarami radykalizacji. Wygląda na to, że resztę „dopowiedział” sam dziennikarz. Początkowo zastanawiano się czy to nie błąd tłumacza, którego zmylić mogły wcześniejsze wypowiedzi traktujące o radykalizowaniu się grup ekstremistów islamskich w Europie. W tym kontekście przywołanie przez ministra tematu wykluczenia Romów  wydawało się zupełnie nie na miejscu.

„Chciałbym zwrócić uwagę na inny aspekt, o którym do tej pory nie było mowy. Radykalizm może bowiem dotyczyć też innych grup. W Europie żyje 10-12 milionowa społeczność romska. W czasie węgierskiej prezydencji w UE za priorytetowy uznaliśmy program europejskiej strategii na rzecz Romów. Uważamy, że jest to niesłychanie ważna kwestia. 12 milionowa społeczność w Europie, są wykluczeni, kwestia ich integracji społecznej jest bardzo istotna, przecież oni też mogą stać się ofiarami radykalizacji. Dlatego chciałbym, by w przyszłości Komisja Europejska jako priorytetowy uznała program ramowej strategii w sprawie Romów.”

Od jakiegoś czasu zachodnia prasa dość jednostronnie kreuje obraz Węgier. Czy mamy tu zatem do czynienia wyłącznie z błędem tłumacza czy jest to raczej świadome działanie dziennikarza, który w toku artykułu przywołuje dalej wszystkie grzechy Węgier wobec mniejszości romskiej.

Inna sprawa, że nie podlega dyskusji, że kurs polityki rządu węgierskiego doprowadził do radykalizacji prawicowo nastawionej części społeczeństwa. W tym kontekście, jeśli Romowie mają być przedmiotem troski ministra, to trzeba przyznać, że jest to wypowiedź człowieka, który zbiera burze po tym jak zasiał wiatr.

Jeżeli z kolei minister boi się radykalizacji środowisk romskich, to może być to kolejny przykład samosprawdzającej się przepowiedni. Kiedy prawie rok temu premier Orban zaczynał mówić o problemie emigracji, uciekając od wewnętrznych problemów i skandali (Quaestor, Simicka, Lazar), to też wydawało się to zupełnie oderwane od rzeczywistości. 

Szorty czyli krótko 20.10.2015

Cygański dżihad? Czy takie niebezpieczeństwo dostrzegł minister sprawiedliwości László  Trócsányi, który w swojej wypowiedzi podczas trwającej w Brukseli konferencji o prawnych możliwościach przeciwdziałania radykalizmowi stwierdził, że istnieje możliwość, że 12 mln społeczność europejskich Romów moze stać się ofiarą radykalizacji? Niektóre media podchwyciły, że Romowie mogą przyłączyć się do dżihadystów w Syrii. Hmm, ciekawe dlaczego w zdecydowanej większości chrześcijańska i jak do tej pory nie prowadząca żadnej wojny narodowość miałaby nagle aż tak się zradykalizować. Sprawę zagmatwały mętne tłumaczenia rzecznika. Nawet jeżeli minister martwi się zagrożeniem dla Romów ze strony radykałów antyislamskich czy antyimigranckich, to należy pamietać że na wczorajszej demonstracji Pegidy w Dreźnie gromko dziękowano Orbanowi.

17 października weszło w życie rozporządzenie o 30 dniowym zamknięciu granicy węgiersko-chorwackiej. Węgry podjęły tę decyzję po czwartkowym szczycie UE, na którym nie doszło do porozumienia w sprawie ochrony zewnętrznej granicy greckiej przez wspólne siły unijne. Węgry dopełniają w ten sposób zobowiązań wynikających z układu z Schengen – powiedział minister spraw zagranicznych P. Szijjartó. W ciągu weekendu zatrzymano 22 osoby, które przekroczyły granicę nielegalnie.

Kto w końcu kupił TV2? Węgry to dziwny kraj. Można tu kupić jedną z największych telewizji i pozostać anonimowym. Od kilku dni nie wiadomo kto tak naprawdę jest właścicielem TV2. Dwóch ewentualnych nabywców rozmyło się w gąszczu skomplikowanych umów i kruczków prawnych. Simicska czy Vajna to dylemat, który próbują rozwiązać teraz węgierscy dziennikarze. Jak na razie bez powodzenia.

Na początku października u podnóża gór Matra uruchomiono elektrownię słoneczną, którą tworzy 72 480 baterii słonecznych zajmujących powierzchnię 30 ha. Jest to największa na Węgrzech elektrownia fotowoltaiczna, o mocy 16 MW, zbudowana kosztem 6,5 mld Ft. Inwestycja jest częścią elektrowni Mátrai Erőmű, która do produkcji energii wykorzystuje głównie węgiel brunatny dostarczany przez kopalnie w Visonta i Bükkábrány. Spółka, która jest na Węgrzech drugim największym producentem energii, zamierza zwiększyć teraz jej produkcję ze źródeł odnawialnych. Mátrai Erőmű Zrt w 74% należy do Niemców (w większości do RWE Power AG), a w 26% do węgierskiego MVM Magyar Villamos Művek Zrt.

Czego nie da się wybudować w budapeszteńskim Central Parku, to da się ubrać w czasie Paryskiego Tygodnia Mody. Recycling idei? Na pokazie mody w Paryżu dostrzeżono ciekawy projekt Sou Fujimoto, który okazał się kopią pomysłu na dach budynku Domu Muzyki Węgierskiej. Japończyka zainspirował projekt interaktywnego muzeum, które ma powstać w ramach planu Liget Budapest skupiającego najważniejsze muzea w jednym miejscu, na terenie Varosliget.

Zmarł Árpád Göncz – wspomnienie

W wieku 94 lat zmarł Árpád Göncz, pierwszy niekomunistyczny prezydent Republiki Węgierskiej w latach 1990-2000. Árpád Göncz był pisarzem, tłumaczem literatury anglosaskiej, z wykształcenia prawnik, działacz opozycji. Brał udział w węgierskim powstaniu 1956 roku za co skazano go na karę dożywotniego więzienia, zwolniony w 1963 roku. W 1988 roku był współzałożycielem liberalnego Związku Wolnych Demokratów (SzDSz), który powstał w opozycji do rządzących komunistów. Árpád Göncz wielokrotnie odznaczany za swoje zasługi dla wolności, był m.in. honorowym obywatelem miasta Poznania, w 1994 roku odznaczono go Orderem Orła Białego.

Pamiętam spotkanie z Panem Prezydentem w czasie jego wizyty w Polsce w 1994. My, wtedy młodzi studenci hungarystyki byliśmy bardzo przejęci rangą wydarzenia. Nasza wykładowczyni węgierskiego pomogła w przygotowaniu mowy powitalnej, którą bezbłędnie odczytał później jeden z kolegów (jeśli ktoś z Was tu jest, może podzieli się wrażeniami z tamtego spotkania?). Przy całym uznaniu zasług,  ja zapamiętałam prezydenta Göncza jako starszego pana o pogodnej twarzy, z dobrotliwym, łagodnym uśmiechem. Ten uśmiech to był chyba jego znak rozpoznawczy.

Po burzy

15 września Węgrzy zamknęli granicę z Serbią. Pociągi z Roszke omijając Budapeszt skierowano bezpośrednio do Hegyeshalom na granicy z Austrią.

Na Keleti jest cicho i spokojnie. Jeszcze kilka dni temu przelewała się tu ludzka rzeka, która zdawała się nie mieć końca. Zostały po nich puste namioty, stos śpiworów i karimat piętrzący się pod ścianą. Kilku wolontariuszy oczekuje na dalszy rozwój sytuacji, ale nie dzieje się nic.  Paru bezdomnych przyszło napić się herbaty. Jakaś para na rowerach przywiozła paczkę z pomocą, wydają się być trochę zagubieni. Na całym dworcu mamy w tej chwili tylko 4 Afgańczyków – mówi jeden z ochotników.

Ze strefy za dworcem Nyugati znika miasteczko namiotowe. Sprzątamy, dezynfekujemy wszystko, ale jeszcze tu zostajemy na wszelki wypadek – mówi jedna z kobiet, które zwijają ostatni namiot. W nocy parę sztuk ukradziono – skarży się.

Pomoc może przydać się na południu, gdzie mają funkcjonować dwie strefy tranzytowe, w Roszke i Tompa. Open the border! – krzyczą ci, którzy utknęli za płotem, na wąskim pasie ziemi niczyjej pomiędzy Serbią a Węgrami. Nowi pójdą przez Chorwację albo wybiorą szlak przez Rumunię. Czy tam też staną mury?

Jeszcze kilka dni temu wszystko wyglądało inaczej – tłum przed wejściem na perony. Dużo policji, dziennikarzy:

 

Tak jest teraz:

Premier z plakatu

Węgierski sen/marzenie to tytuł tegorocznej wystawy i konkursu ARC na najlepszy plakat przedstawiający wydarzenia minionego roku na Węgrzech. Spośród blisko 1100 zgłoszonych do konkursu prac jury wybrało 94 plakaty, które do 27 września można oglądać na placu 56.

Tym razem wystawę zdominowała tematyka polityczna, plakatów o takiej treści było najwięcej w całej historii wystawy. Nie brakuje tych z premierem ujmowanym w bardzo różnych kontekstach. Jeżeli z plakatów nie wychyla się jego twarz, to najczęściej przedstawiają one nieodległe od niego tematy. Są odwołania do muru, węgierskiej olimpiady, kampanii antyimigranckiej, Paks II, afer, korupcji. Czasami tematy się łączą, czego przykładem jest plakat Magyar feeling autorstwa Orsolyi Kelemen, który zdobył główną nagrodę w konkursie. Nawiązując do obecnych wydarzeń przedstawia on kobietę z niemowlęciem, przeskakującą niczym płotkarka przez płot z drutu kolczastego – ironiczny pomysł na konkurencję olimpijską na węgierskiej olimpiadzie w 2024 roku.

Drugie miejsce to plakat Sandora Farago Nie bój się wielkich marzeń, w symboliczny sposób przedstawiający groteskową sytuację, gdy kierowca przegubowego autobusu miejskiego próbował zawrócić na Moście Małgorzaty, paraliżując na kilka godzin ruch w połowie stolicy. Trzecie miejsce zajęła praca Ferenca Kissa pt. Malarz nieznany, nawiązująca do wojny plakatowej, która wybuchła w ramach tzw. narodowych konsultacji. Nagrodę @rc Borz zdobył plakat Dawida Gutemy Senny koszmar, który dał zaskakujący efekt poprzez prosty zabieg nałożenia na siebie zdjęć dwóch polityków, Viktora Orbana i Gabora Vony (lider Jobbiku), obrazując w ten sposób rozmywanie się różnic między partiami – Fidesz się jobbikuje, Jobbik fideszuje, a reprezentujący je politycy tracą wyrazistość swoich twarzy i stają się trudni do rozróżnienia.

Coroczna wystawa to, jak już pisałam rok temu, nie tyle przegląd dokonań branży reklamowej, bo ta stanowi tu jedynie margines, ale bardziej pokaz inteligentnej grafiki, jaką kiedyś można było spotkać choćby w polskich Szpilkach. Więcej o wystawie pisałam rok temu tu.

Kliknij obrazek, by zobaczyć w powiększeniu:

Keleti – herzlich willkommen!

Keleti – dworzec bardzo wschodni

Piątek na dworcu Keleti – w przejściach podziemnych tłum koczujących uchodźców. Przybyli tu całymi rodzinami. W porównaniu z Nyugati uderza duża liczba dzieci – biegają, bawią się, płaczą, a nawet przychodzą tu na świat, jak ta kilkudniowa dziewczynka, której rodzice całe jej dotychczasowe życie spędzili na dworcu Keleti.

Dworzec kolejowy to zawsze dwie prędkości, ludzie którzy gdzieś spieszą, wskakują, przesiadają się i ci, którzy czekają, utknęli, którzy mają aż za dużo czasu. Ci pierwsi to reprezentanci świata Zachodu. Im wystarczy goły peron, bo skoro według rozkładu przyjechali pociągiem o dowolnej godzinie minut powiedzmy 41, to mogą być pewni, że pociąg na który się przesiadają odjedzie o zaplanowanej godzinie minut 43 z nimi w środku. W świecie wschodnim czas jest o wiele bardziej względny, a czekanie jest nieodłącznym elementem podróży. Jednak nawet tam, ludzie mają pewność, że niespiesznie, ale dotrą tam gdzie dotrzeć powinni. Tutaj oczekujący mają  na twarzach ten wyraz ciągłej troski czy przypadkiem nie utknęli w swej drodze, tak blisko naznaczonego sobie celu.

Perspektywy

W toczących się wszędzie dyskusjach przewija się pytanie o to dlaczego uchodźcy nie poprzestaną na dotarciu do jakiegokolwiek względnie bezpiecznego kraju. Pamiętam jak w obozach internowania w Austrii w latach  80 ubiegłego wieku Polacy dokonywali podobnych wyborów. Mogli poprzestać na łatwym do osiągnięcia kraju Europy, ale starali się dostać do wymarzonej Ameryki, wiedząc, że czeka ich tam ciężkie życie lecz z perspektywą lepszej przyszłości i równych praw dla ich dzieci, czego już nawet wtedy nie potrafiły dać Niemcy.

Na dworcu dzieci uchodźców biegają sobie nieświadome tych trosk rodziców. Choć czasem mam co do tego wątpliwości, bo niektóre są zadziwiająco dojrzałe jak na swój wiek. I czasem to one są odpowiedzialne za swoich rodziców, bo np. mówią po angielsku a ich rodzice nie.

Ryzyko i odpowiedzialność

Napięcie rośnie, nakręcają je młodzi ludzie z megafonem, którzy klucząc pomiędzy oczekującymi nawołują do tego aby ruszyć pieszo na Wiedeń. W końcu w godzinach popołudniowych rusza ta dziwna współczesna „krucjata” prowadzona przez jednonogiego mężczyznę. Tego dnia udaje im się sparaliżować ruch po budańskiej stronie miasta. Znika gdzieś typowy piątkowy road rage, który przed weekendem pojawia się u Węgrów już od rana. Pomijając ekstremistów, zwykli Węgrzy wykazali się nadzwyczajnym spokojem i opanowaniem, starając się zrozumieć nawet fakt poruszania się imigrantów po autostradzie, co tłumaczono sobie ich obawą, że węgierska policja będzie próbowała ich zatrzymać, tak jak stało się to z pasażerami pociągu do Wiednia.

Ci, którzy pieszo ruszyli na Wiedeń są w mniejszości i na dworcu zwycięża jednak opcja czekania. Powody są różne: niektórzy mają ważne bilety kolejowe, inni obawiają się, że z daleka od dworca zostaną łatwo zatrzymani i umieszczeni w węgierskich obozach dla uchodźców, jeszcze inni są z rodzinami i nie chcą podejmować kolejnego ryzyka marszu wśród pędzących aut. Od rana media są pełne zdjęć małego kurdyjskiego uchodźcy, którego ojciec podjął ryzyko nie tylko przecież w swoim imieniu i wsiadł z rodziną na przepełnioną łódź bez żadnych zabezpieczeń. Po tej tragedii mężczyzna wini rządy całego świata, nie widzę jednak w mediach autorefleksji tego człowieka, który podjąwszy taką decyzję stał się przecież współwinny ich śmierci. Na Keletim spotkałam człowieka, który za ostatnie pieniądze kupił swojej rodzinie nocleg w tanim hostelu, aby oszczędzić im koczowania na przepełnionym, śmierdzącym i coraz zimniejszym w nocy dworcu. Ale może i on w którymś momencie swojej podróży podjął jakąś niebezpieczną decyzję?

Pamiętam, że gdy w latach 80 toczyła się dyskusja o ucieczce dwójki młodych chłopców z Polski do Szwecji, która stała się potem kanwą filmu „300 mil do nieba”, ludzie rozumiejąc ich pobudki, krytykowali ich za wybraną metodę, która w powszechnym odbiorze była zbyt ryzykowna. Zauważam, że w toczących się dziś dyskusjach, zbyt łatwo obwinia się rządy zdejmując odpowiedzialność z samych uchodźców.

Fundamenty

Sobota rano. Dworzec opustoszał po tym jak nocą podstawiono 100 autobusów, które odwiozły uchodźców do granicy z Austrią, zgarniając po drodze również tych, którzy już od kilku godzin maszerowali wzdłuż autostrady. Ci, którzy wybrali opcje czekania na dworcu, tym razem wybrali najlepiej.

Od rana  wszystko jednak wraca do „normy” i dworzec napełnia się kolejnymi migrantami. Niespójne komunikaty rządów Austrii i Niemiec nie uspokajają spekulacji, że ci którzy nie odjechali w nocy nie opuszczą już Węgier, choć komentatorzy za cały bałagan winią Orbana, który ponoć „przetrzymuje uchodźców” nie wiadomo po co. Zachodnia prasa pisząc o stanowisku Orbana zarzuca mu na wstępie „perfidną nadinterpretację” problemu, ale potem w szczegółach nie potrafi nie przyznać mu racji, wskazując, że konieczna jest „jakaś” deeskalacja problemu. Państwa starej Unii wytykają nowym egoizm i brak chęci przyjmowania migrantów, nie widząc jednak, że brak entuzjazmu dla przyjmowania migrantów w krajach Europy Wschodniej nie wynika jedynie z niechęci do przyjmowania ich u siebie, ale przede wszystkim do przyjmowania ich w Unii Europejskiej jako takiej. Europa Wschodnia, bardziej homogeniczna od Zachodniej, jest bardziej czuła na punkcie ochrony europejskiej tożsamości i bez żadnej żenady umie powiedzieć ustami Orbana, że ta tożsamość ma również wymiar religijny. Bumerangiem wraca teraz odrzucenie z tzw. Konstytucji Europejskiej zapisu o chrześcijańskich fundamentach Europy. Państwa zachodnie uznały sprawę za zakończoną, a tymczasem kraje, które tę koncepcję forsowały nadal pozostają jej wierne i ich obecne stanowisko to czysta konsekwencja, której brakuje krajom Zachodu. Nieumiejętność stwierdzenia wtedy prostego faktu, że kultura europejska zbudowana jest na fundamencie chrześcijaństwa, odrzucenia islamu (nie tylko krucjaty ale i Wiedeń i rekonkwista) oraz krytycznego podejścia do religii jako takiej (oświecenie), spowodowało, że Europa próbuje dyskutować o tęczy przy założeniu że nie wolno wymieniać nazw trzech z tworzących ją kolorów. Państwa Zachodu próbują więc podejmować decyzję w imieniu całej Europy nie rozumiejąc, że społeczeństwa wschodu Unii Europejskiej mają swój odmienny pomysł na decyzję w imieniu wszystkich, uważając tych z zachodu za w najlepszym wypadku daltonistów.  I kto tu jest egoistą?

Jak maszeruje Europa

Zarzucany Orbanowi cynizm jest cechą wspólną polityków tak ze wschodu jak i zachodu, od prawa do lewa. Bo antyeuropejscy politycy, którzy mówią o fiasku asymilacji, jednocześnie robią wszystko by stanąć wbrew koncepcji większego zjednoczenia Europy. Teraz w „trosce” o nasze wspólne dobro chcą zawieszenia Schengen.  A przecież brak kolejnego kroku w kierunku stworzenia wspólnej Europy, wyśmiewanie się z gwieździstego sztandaru Unii spowodował, że w przeciwieństwie do Amerykanów nie mamy dziś czegoś, co można by dać migrantom spoza Unii jako pewien standard, z którym mają się albo zgodzić albo stąd odejść.  Amerykanie nie dali podzielić swego niejednolitego przecież państwa i stworzyli swój „American dream” i jakoś nikt nie ma problemu budowania swej tożsamości pod flagą Teksasu i Gwiaździstym sztandarem jednocześnie. Emigranci malują na ścianach dworca flagi państw, z których uciekają lub ewentualnie Niemiec albo UK, ale jakoś brakuje tam flagi Unii Europejskiej. Niesiona na czele pochodu zmierzającego do Wiednia zakrawała wręcz na ironię. Oni mają raczej swój „German dream”, a europejski określają mianem koszmaru, skandując entuzjastycznie: Merkel, Merkel! Germany, Germany! a jednocześnie: Europo, wstydź się! To ciekawe, że tak wiele mentalnie łączy migrantów z tymi, którzy straszą nimi społeczeństwo Europy. Gdyby im na to pozwolić od jutra zlikwidowaliby euro i przywrócili markę niemiecką. Z niezrozumiałych powodów zwolennicy Unii Europejskiej zatrzymali się, podczas gdy jej przeciwnicy cały czas pozostawali aktywni, w ruchu. A jak wiadomo starym legionistom: „kto nie maszeruje ten ginie”.

Nadzieja

Jest może jednak nadzieja dla idei europejskiej. Co prawda pomoc nie nadchodzi jeszcze od rządu „federalnego”, ale nieporadnie działający rząd „stanowy” w kwestiach kryzysowych może liczyć na zwykłych obywateli Unii.  W sobotę atmosfera na dworcu momentami przypomina mimo nieciekawej pogody piknik. Mieszkańcy Budapesztu odpowiadają już od dawna na apele i często pojawiają się z darami dla potrzebujących (co ciekawe niektóre z nich trafiają do biednych mieszkańców miasta – jak widać dobre inicjatywy powinny być i są dobre dla wszystkich). Pojawiają się też ochotnicy z całej Europy. Spotkałam również wolontariuszkę – Polkę od kilku miesięcy mieszkającą w Budapeszcie, która jak się okazało zna mojego bloga i którą serdecznie pozdrawiam :) Są młodzi Niemcy, którzy przywieźli pełno dobra wszelakiego, młodzi medycy z Niemiec, słyszałam również o dwóch szwedzkich turystkach, które przyjechały do Budapesztu na typowy rozrywkowy weekend. Kiedy zobaczyły jednak co się dzieje, szybko przy użyciu mediów społecznościowych zebrały ok 5 milionów forintów co pozwoliło im na zakupienie bardzo dużej ilości potrzebnych migrantom rzeczy. Szkoda tylko, że potem miały problem z dystrybucją, którą utrudniała policja, co raczej jest pewnie wynikiem administracyjnej nadgorliwości i bałaganu niż złej woli. Dziewczyny jednak sobie z tym poradziły – dla chcącego nic trudnego. Jak widać budować trzeba od dołu, a nie od góry.

Emocje w sieci

Jak wspomniałam, dzięki mediom społecznościowym udało się zrobić coś bardzo pozytywnego i to jest bez wątpienia warte pochwały. To jasna strona tych mediów. Mają one jednak i swoje ciemne oblicze. Zaszokowało mnie to, że fala hejtu, która zalała polską Sieć była tak wielka, że doprowadziła do wyłączenia komentarzy na jednym z głównych portali informacyjnych. Warto tu zaznaczyć, że skala komentowania wszystkich artykułów na Węgrzech jest znacznie mniejsza niż w Polsce i np. artykuły na index.hu nie są w ogóle komentowane (komentarze są możliwe na wydzielonym forum), a na innych portalach są silnie moderowane. W Polsce, żeby przeczytać ciekawy komentarz pod artykułem trzeba się nieraz przebijać przez dziesiątki wpisów, odbierających wiarę w przyszłość ludzkości. Początkowo więc na Węgrzech brakowało mi komentarzy pod tekstami artykułów, ale wraz ze spadkiem poziomu komentarzy na polskich stronach zaczęłam doceniać to co jest. Choć jednak komentatorska aktywność Węgrów w większości przeniesiona została do fb, to nie powoduje to jednak, że poziom stron internetowych staje się zaraz o niebo lepszy niż u nas, bo istnieją strony gdzie pod własnym imieniem i nazwiskiem autorzy przedstawiają takie poglądy, że groza miesza się ze śmiechem. Łatwiej jednak taki bełkot ignorować.

Groźne społeczności

Niestety ci, którzy chcą znaleźć w Internecie ujście dla swojej potrzeby zaangażowania się, oferty otrzymują nie tylko od Węgierskiego Klubu Rowerowego, ale też od ekstremistów wmawiających, że to co robią to działanie dla jedynie słusznej idei. Na obrzeżu kryzysu emigracyjnego działają z jednej strony propagandziści bliscy idei Państwa Islamskiego. Już jakiś czas temu zauważyłam, jak łatwo natknąć się na ludzi, którzy w dość podejrzany i pokrętny sposób obwieszczają jedyną odpowiedzialność Zachodu za to, co dzieje się na Bliskim Wschodzie, zapominając o roli takich miłośników pokoju jak Turcja czy Arabia Saudyjska. Cały kontakt zaczyna się od próby zwyczajnego nawiązania znajomości przez studenta znad Morza Śródziemnego.

Druga strona tego mętnego bajora to chuligani, którzy w piątek, w czarnych koszulkach z napisem „Magyarorszag” kręcili się po mieście przy okazji meczu z Rumunią. Gdy wracałam do domu natknęłam się na taką grupkę w metrze. Jeden z nich natychmiast rzucił do pozostałych: „ustąpcie miejsca pani z dzieckiem”. Bardzo to miłe, tylko szkoda, że po powrocie do domu dowiedziałam się, że młodzież w takich koszulkach zaatakowała uchodźców z małymi dziećmi obrzucając ich petardami i butelkami.

Na Zachodzie bez zmian?

W końcu pociągi odjeżdżają w stronę granicy. Austriacy przepuszczają tam wszystkich, nawet, jeśli nie mają dokumentów.  W tym czasie inni docierają już do Monachium. Granicę w ciągu jednego dnia przekraczają tysiące ludzi. W Austrii niewielu składa wnioski o azyl. Większość chce do Niemiec. W niedzielę rano na dworcu ludzi jest już znacznie mniej i niektórzy mówią, że łatwiej trafić tu na dziennikarzy niż uchodźców. Wieczorem znów mówi się o tym, że Austriacy stopniowo będą zamykać granicę przed migrantami. Kolejni są już w drodze.

Dworzec Keleti:

 

Przejście podziemne dworca:

 

Uderza widok dużej liczby dzieci:

 

…ludzi starszych:

 

i całych rodzin, głównie z Syrii:

 

Część ludzi rusza pieszo do Austrii:

 

Pomoc dla uchodźców:

 

Wolontariusze organizują czas dzieciom i młodzieży:

 

są także na Nyugati:

Transit zone Budapest

3 tys. imigrantów utknęło na dworcu Keleti, ok. 200 na Nyugati w specjalnie wydzielonej strefie tranzytowej, po tym jak we wtorek policja zamknęła przed nimi dworzec uniemożliwiając kontynuowanie dalszej podróży przez Austrię do Niemiec. Na Keleti panuje chaos – w czwartek rano oczekujący wdarli się na perony, chcąc dostać się do pociągu, który jak się za chwilę dowiadują nigdzie nie odjedzie. Pociągi do Europy Zachodniej zostały wstrzymane.

Mieszkam niedaleko tego drugiego dworca więc podrzucam tam jedzenie, owoce, słodycze, jakieś zabawki dla dzieci. Wczoraj zanieśliśmy na Nyugati trochę leków.  Potrzebne są środki przeciwbólowe, antybiotyki, materiały opatrunkowe, żywność, koce. W punktach zbiórki na dworcach kolejowych pomoc organizują wolontariusze z Migration Aid, lista potrzebnych rzeczy jest codziennie uaktualniana. Dr Nemes bezinteresownie zapewniający tu opiekę medyczną powtarza, że chorym należy się pomoc – to wszystko i nie obchodzą mnie żadne komentarze – dodaje.

Na Nyugati widzę dziesiątki ludzi zmęczonych drogą, oczekiwaniem, żal mi dzieci, warunki są podłe. Nie wiem kto jest uchodźcą, a kto imigrantem zarobkowym. Młodzi mężczyźni grają w piłkę, śmieją się. Jest ich większość i wbrew doniesieniom prasowym nie są to absolwenci renomowanych uczelni, ale ludzie, dla których Europa kojarzona jest przez pryzmat globalnych marek jak NIKE, które jest chyba ich ulubioną marką (choć mam wątpliwości co do oryginalności posiadanych wyrobów). Ale są tu też kobiety, dzieci i starcy. Szczególnie ci ostatni wydają się przeczyć założeniu, że to jedynie emigracja zarobkowa – widok zmęczonego starszego pana, który pewnie wolałby dożywać swojej starości w swoim domu niż szukać sobie kąta do spania na wschodnioeuropejskim dworcu to tego dowód.

You just stop the war and we don’t want to go to Europe – mówi syryjski chłopiec na dworcu Keleti w rozmowie z dziennikarzem Al Jazeera. Syria potrzebuje pomocy teraz (film). Jednak rozwiązanie problemu Syrii może okazać się niewystarczające. Spacer po budapeszteńskim dworcu utwierdził mnie w przekonaniu, że premier Orban ma rację, mówiąc że polityka emigracyjna Unii Europejskiej nie stanowi odpowiedzi na tę wędrówkę ludów.

Czy stawianie murów uratuje imperium? Mur Hadriana stoi tam gdzie stał, ale już niedługo po jego wzniesieniu barbarzyńcy mogliby robić sobie selfies z jego obiema stronami, gdyby tylko mieli smartfony. Rzymianie już wtedy roztrząsali problem, który po 2000 lat wydaje się nadal nie mieć rozwiązania. Jedyne co nam pozostawili to zgrabne sentencje stwierdzające fakt, że problem stoi za drzwiami (względnie bramą lub murem). Dziś jednak współcześni nomadzi mogą szybko poinformować swoich o tym jaki naprawdę jest ten mur i co za nim jest. Wieczorem chłopaki na dworcu biorą swoje chińskie smartfony i dzwonią do bliskich zdać relację.

Granice granic

Z danych Eurostatu na rok 2014 wynika, że Węgry znalazły się na 5 miejscu wśród krajów z największą liczbą wniosków o azyl (Niemcy 203 tys., Szwecja 81 tys., Włochy 65 tys., Francja 64 tys., Węgry 43 tys.). W tym roku, tylko do końca maja do węgierskiego Urzędu ds. Imigracji wpłynęło ponad 50 tys. wniosków. Jeśli weźmiemy pod uwagę liczbę mieszkańców, zeszłoroczne dane dają Węgrom drugie miejsce z 4330 wniosków na milion mieszkańców, po Szwecji – z 8415 wniosków na milion mieszkańców. Realne możliwości węgierskiego systemu to utrzymywanie 2500-3000 uchodźców i pod koniec 2014 roku tyle na stałe przebywało na Węgrzech (niecałe 3000 osób); od tego czasu ich liczba niewiele wzrosła. Znaczna część kosztów utrzymania azylantów pokrywana jest ze środków unijnych.

Dane Frontex – wspólnego unijnego systemu ochrony granic – wskazują, że najwięcej przypadków nielegalnego przekroczenia granicy ma miejsce na południowej granicy węgierskiej. W ciągu pierwszych pięciu miesięcy tego roku na Węgrzech odnotowano łącznie 50 tys. 430 takich przypadków, w Grecji 48 tys., we Włoszech 47 tys. O ile fala imigrantów z Kosowa spadła z kilku tysięcy w pierwszych miesiącach roku do 200 osób, to obecnie obserwuje się wzmożony napływ obywateli Afganistanu, Syrii i Iraku – w marcu 5 tys., w maju już 10 tys. wg. węgierskiego Urzędu Imigracyjnego. (index.hu)

Pamiętacie zeszłoroczną sprawę narodowych konsultacji dotyczących opodatkowania Internetu? Rząd w końcu wycofał się z tego pomysłu, po tym jak przez kraj przetoczyły się manifestacje niezadowolonych obywateli. Nie ulega wątpliwości, że podobnie jak wtedy, afera z rządowymi plakatami antyimigranckimi nie przynosi władzy popularności. Do tej pory przyniosła głównie falę krytyki, podejrzeń o korupcyjne tło samej kampanii, ale i poczucie zażenowania u zwykłych ludzi. W takim tonie wypowiadają się moi znajomi, niezależnie od wyznawanej opcji politycznej, ale i nieznajomi podsłuchani na ulicy – na Węgrzech od dwóch tygodni był to główny temat rozmów, ponoć nawet policjanci skierowani do pilnowania plakatów przed niszczycielskimi aktywistami wykonują to zadanie niechętnie, a i w samych szeregach Fideszu pojawiło się mnóstwo głosów przeciwnych billboardom. Organizacje opozycyjne połączyło, choć nie zjednoczyło, prowadzenie walki z tym kuriozum (oczywiście nie mogło obejść się bez podejrzeń o sterowane z zewnątrz działania wrogich sił mające na celu jak zwykle destabilizację kraju).

Trzy hasła powtarzające się na plakatach głoszą: Jeśli przybywasz na Węgry, nie możesz zabierać Węgrom pracy. Jeśli przybywasz na Węgry, musisz przestrzegać naszego prawa. Jeśli przybywasz na Węgry, musisz szanować naszą kulturę.

Kontestatorska Partia Psa o Dwóch Ogonach w ciągu kilku dni zebrała ok. 10 mln Ft na antyplakaty. Jeden z nich o treści: Jeśli jesteś premierem Węgier, musisz przestrzegać naszego prawa ma stanąć w Felcsut, rodzinnej wiosce Orbana. Inne propozycje: Przepraszamy za naszego premiera czy Witajcie na Węgrzech mają pojawić się na ulicach już za parę dni. Inna partia zajęła się niszczeniem i zamalowywaniem rządowych billboardów. Na takie dwa natknęłam się w okolicach stacji metra Hatar ut – po usunięciu części tekstu, napisy głoszą: Jeśli przyjeżdżasz na Węgry to kul (cool) i Jeśli przybywasz na Węgry, będziesz utrzymywał naszych staruszków.

Co ciekawe, jeżdżąc trochę po sennych przedmieściach miasta zaobserwowałam, że w przeciwieństwie do głównych szlaków komunikacyjnych, nawet tych nieco oddalonych od centrum, na suburbiach rządowe billboardy mają się dobrze. Czyżby aktywiści tam nie docierali? A może w ramach plakatowej wojny, siły rządowe zdążyły w miejsce zniszczonych nalepić nowe? Znajomi twierdzą, że spotkali się z takimi przypadkami, ale podkreślali, że nowe plakaty zaraz były zamalowane. Nie wiem, jak jest na dalszej prowincji.

Oczywiście nie mogło zabraknąć wszelkiego rodzaju memów i odwołania do klasyków absurdu, np. Monty Pythona, przekazywanych sobie przez internautów. Ktoś przywołał fragment z Żywotu Briana i przepisywany za karę tekst „Rzymianie idźcie do domu”.  

Sprawa plakatów nie miała szans okrzepnąć lub też nabrać tempa, w zależności od tego jaka będzie kontrakcja opozycji, gdy wybuchła kolejna „bomba” w imigranckim show na Węgrzech – w ramach uszczelniania granicy rząd postanowił o budowie wysokiego na 4 m płotu o długości 175 km, który ma stanąć na granicy węgiersko-serbskiej, by powstrzymać falę nielegalnej imigracji w tym miejscu. O ile plakaty wzbudziły niechęć u większości społeczeństwa, to wydaje się, że konieczność uszczelnienia granicy znajduje u Węgrów zrozumienie i ten temat traktowany jest jako racjonalne posunięcie rządu. Opozycyjna a także zagraniczna prasa trąbi o żelaznej kurtynie, stawianiu muru w środku Europy, itd. W podobnym tonie zareagowały władze Serbii, z którymi Węgrzy niczego o dziwo do tej pory w tej kwestii nie ustalali. Premier Serbii ma przybyć do Budapesztu 1 lipca, dziwi więc że decyzja została podjęta jednostronnie 2 tyg. przed planowanym spotkaniem, które teraz niewątpliwie nie będzie spotkaniem dwóch strategicznych partnerów, po tym jak pojawiły się słowa szefa rządu serbskiego, który użył porównania do kolczastego drutu przypominającego Auschwitz. Nawet najtężsi analitycy gubią się w domysłach, spekulacjach dotyczących gry rozgrywanej ostatnio w regionie przez nie tyle ponoć Węgry czy Serbię, ale Unię Europejską z Rosją. Co chce teraz zamanifestować Orban?

Ostentacyjny sposób w jaki rząd komunikuje swój stosunek do sprawy imigracji od początku budził zdziwienie. Bo przecież można byłoby spokojnie robić swoje i lepiej pilnować granicy, nie narażając się na krytykę ze strony Unii i zachodniej prasy, o czym pisałam już wcześniej. Ale nawet teraz skala międzynarodowego oburzenia jest nieadekwatna do działań Węgrów. Z początku pojawiły się nawet w największych mediach informacje, że oto Węgrzy zamykają granicę! Błąd dziennikarzy niechętnych Orbanowi? Nie, tak sprawę ujął minister spraw zagranicznych Szijjarto i dopiero później doprecyzowano, że chodzi nie o jej zamknięcie, ale po prostu o uszczelnienie, likwidację zielonej granicy. Lawina ruszyła i trudno się teraz przebić z argumentem, że takie zabezpieczenia i ogrodzenia funkcjonują przecież w wielu miejscach, nie tylko na granicy USA-Meksyk czy w Izraelu, ale również w Europie. Czy ograniczenie napływu nielegalnych imigrantów jest złe?

Główny problem to brak rozróżnienia dla uchodźców i imigrantów socjalnych. Politycy mówią o tym, że po prostu się nie da ich oddzielić. Sama się nad tym zastanawiałam i naszła mnie taka myśl. Osoby udające się do Mekki muszą być muzułmanami i na wspaniałych saudyjskich autostradach pod drogowskazami wskazującymi drogę znajdują się równie wielkie dopiski, że to droga tylko dla wyznawców islamu. Może właśnie ich należy spytać jak potrafią rozpoznać niewiernych? Ale tak już bardziej na poważnie, to mnie dziwi, że islamscy emigranci z Nigerii, Somalii czy Erytrei są gotowi zaryzykować życie, aby dostać się przez pustynie i morza do socjalnej Europy, zamiast wybrać względnie bliskie kraje Zatoki Arabskiej z ich olbrzymim bogactwem. Dlaczego nie chcą budować zasobnych Chin? Rozwijać Singapuru? Osiąść w Turcji? Mówią, że chcą europejskich standardów, których sami nie są w stanie sobie zapewnić w swoich państwach? Dlaczego jednak wszelkie próby pomocy na miejscu spotkały się z ich sprzeciwem i zarzutami o szerzenie przez Europejczyków kolonializmu? Męczy mnie już nieco wysłuchiwanie pochwał pod adresem Putina i Rosji głoszonych przez pobliskiego sprzedawcę kebabów pochodzącego z Syrii, który jednak nie zamierza w najbliższym czasie przenieść się z Budapesztu do Moskwy.

Może czas na wskazanie innych bogatych portów? Saudyjczycy powinni podzielić się nieco swym bogactwem ze swoimi braćmi, którzy niewątpliwie chętnie tam przyjadą skuszeni internetowymi popisami złotej młodzieży. Ponadto, jeśli wszyscy, którzy chcą zmian wyjadą do Europy, to kto zmieni ich własne kraje na lepsze?

Premier Orban już rok temu słusznie wskazał, że przyszłość jest w demokracjach nieliberalnych i zdecydowanie tam powinni kierować się wszyscy imigranci. Z drugiej jednak strony, jeśli Węgry osiągnęły ten poziom rozwoju to premier nie może mieć pretensji, że imigranci ciągną na Węgry, a stara demokratyczna Europa prosi Węgrów o pomoc i podzielenie się swoim sukcesem z imigrantami.

Nie taki Budapeszt straszny jak go malują

Ostatnio mocno zadziwiła mnie zapowiedź artykułu jaki zamieścił w Newsweeku szef działu Świat tej gazety, pan Jacek Pawlicki. Tytuł: Archipelag gulasz i zdjęcie taniej wersji unicum, już jakoś tak nie bardzo pasowały mi do ogólnie znanej rzeczywistości – ot klimaty, które jak ktoś się postara to wyszuka w ramach egzotyki, ale żadna reguła. Typowa „polska” furmanka na gumowych kołach. Ale szczęka mi opadła (dosłownie) dopiero gdy obejrzałam umieszczony pod zdjęciem filmik, którego celem było uzmysłowienie polskim wyborcom czym pachnie model władzy węgierskiej, na który powołują się pretendenci do władzy w Polsce.

Pan redaktor już na wstępie zapewnia, że czuje się specjalistą od Węgier, bo często tu bywa (zgodnie z tą zasadą najwięcej specjalistów od spraw węgierskich żyje w byłym NRD, bo zwykli oni nawet dzisiaj spędzać corocznie urlop na Balatonem, no i miłośnicy Gazety Polskiej – oni też przybywają na Węgry co roku). Jak sam jednak przyznaje, po raz pierwszy był tu w roku 2006, a później pojawiał się zawsze kiedy działy się na Węgrzech sprawy istotne politycznie.

Na początek Pan redaktor wymienia „dokonania” obecnej władzy węgierskiej: kilkukrotna zmiana konstytucji, ustawianie przetargów, uzależnienie od siebie 30 do 40% społeczeństwa, czy rozbudzenie nastrojów antyeuropejskich i nacjonalistycznych.

Ponieważ po raz pierwszy był tu dopiero w 2006 r. to pewnie dlatego nie pamięta o tym, że poprzednia władza, która zaczęła tracić wpływy zanim zainteresował się Węgrami zdążyła stworzyć, a w zasadzie zakonserwować (bo to rzecz wywodząca się wprost z czasów Janosa Kadara) system wzajemnych relacji i powiązań, także rodzinnych, przy którym zarzuty o nepotyzm wysuwane w stosunku do ekipy Orbana niemal blakną, a wręcz nabierają prowincjonalnego uroku. Pamiętam jak społeczeństwo komentowało ze złośliwością, że wywodzący się z prowincji ex premier Ferenc Gyurcsany musiał wżenić się w starą komunistyczną dynastię, aby móc cokolwiek zdziałać w węgierskiej polityce. Spadkobiercy Kadara przez lata uważani byli za profesjonalistów, technokratów i nikt im specjalnie w życiorys nie zaglądał, bo i nie było komu – dziennikarze wtedy woleli zajmować się dziewczątkami z okładek Playboya i innymi newsami znad Balatonu. Prywatne relacje polityków tamtego systemu zostawiali w spokoju uznając, że to nieeleganckie się tym zajmować. Temat lustracji (którego w wersji reprezentowanej przez polską prawicę i IPN też nie jestem w stanie zaakceptować, bo przecież można to zrobić tak jak Niemcy) też nigdy nie zaistniał na Węgrzech, bo wystarczyło wyciągnąć teczkę prymasa i najsłynniejszego reżysera i nagle zapanowała powszechna zgoda, że gruba kreska jest fajna o ile nikt tego nie nazwie expressis verbis.

Nie oszukujmy się jednak co do faktu, że inwestycje jakie w ostatnich latach powstawały na Węgrzech to jakiś wielki powód do dumy dla Orbana. Trzeba przyznać, że Węgrzy mogą i zazdroszczą Polakom tego jak te inwestycje wyglądały w ostatnich latach w Polsce: nowe drogi, stadiony i wysoka zabudowa naszych miast imponuje im daleko bardziej niż nam samym. W drugą stronę to nie działa i ktoś kto po raz pierwszy teraz odwiedza Węgry nie bardzo ma czym się zachwycać. Jednak każdy, kto tu przebywa od minimum 10 lat potwierdzi, że choć cudów nie ma, to w stosunku do rządów postkomunistów jest postęp. Udało się dokończyć rozgrzebaną budowę czwartej linii metra, wreszcie odrestaurowano kilka obiektów, które mniej lub bardziej szpeciły Budapeszt, który przecież żyje z turystyki (Varkert Bazar, dwa mosty, okolice Parlamentu). W dość cwany sposób Orban uniknął zarzutów polityki historycznej prowadzonej na żywej tkance miasta – większość zmian przeprowadzono pod szyldem rekonstrukcji stanu przedwojennego. W ten sposób zniknął plac Moskwy i powrócił Szell Kalman ter (na plac o takiej nazwie tramwaje jeździły jeszcze w latach 50 XX wieku i aż dziw brał że Węgrzy tolerowali tę nazwę; niektórzy byli nawet przekonani, że nazwa plac Moskwy była historyczna).Tak samo na swoje miejsce wróciły pomniki premierów Andrassyego i Tiszy, a zniknął niezbyt przez Węgrów lubiany Karolyi. Wrócili koledzy Kossutha. To wszystko w trosce o turystów i zalecenia UNESCO, nawet jeśli nikt tam na taki pomysł jeszcze nie wpadł. Miasto doczekało się również nowego taboru autobusowego, co jest naprawdę wyzwaniem w mieście gdzie istnieje wyjątkowo gęsta i sprawnie działająca sieć autobusowa. Tych inwestycji w Budapeszcie z pewnością mogłoby być więcej i w końcu reprezentujący jego interesy burmistrz Istvan Tarlos popadł w konflikt ze swymi kolegami z Fideszu, mocno inwestującymi na prowincji, z której się wywodzili. Oczywiście niektóre z tych wydatków, szczególnie w Felcsut, z którego pochodzi sam premier były najdelikatniej mówiąc niezbyt uzasadnione. Ogólnie jednak trudno się zgodzić z faktem, że wszystkie przetargi to rodzinny przewał. Dzisiaj nic się tu nie buduje bez udziału środków unijnych, a system nadzoru jaki sprawuje Unia Europejska na jakieś wielkie malwersacje nie pozwala. Oczywiście zdolny się przy tym upasie, ale coś trzeba wybudować – tak to działa w całej Unii i będzie działać. Alternatywą jest brak działania i skazywanie ludzi na emigrację zewnętrzną a także mniej widoczną wewnętrzną. Pamiętam koleżankę, która musiała dojeżdżać do pracy codziennie prawie sto kilometrów, bo w jej miejscowości pracy nie było i Budapeszt to była jedyna szansa. Niestety, nie mogła pozwolić sobie na życie w stolicy. Co jak co, ale trzeba przyznać, że Orban podjął walkę z dysproporcjami rozwoju na Węgrzech, niezależnie od pobudek. Polakom często umyka ta jedna z fundamentalnych różnic pomiędzy naszymi krajami. Polska składa się z kilku dużych ośrodków miejskich, które są w stanie dość skutecznie rywalizować ze stolicą. Na Węgrzech skala jest zupełnie inna: Budapeszt, nieco większy od Warszawy za konkurentów ma miasta wielkości Kielc czy Konina.

Zrównoważony rozwój całego kraju, to coś co zaniedbali rządzący przez ostatnie lata Polską, wzbudzając niepotrzebne antagonizmy. Fakt, że obecnie jedyne porządne i w miarę tanie połączenie drogowe z Warszawy to Wrocław i Gdańsk, nie przysparza pewnie władzy sympatii w Krakowie czy Lublinie. Orban tymczasem wysyła ministerstwa na prowincję dając szansę wykształconym ludziom z mniejszych ośrodków miejskich. Skoro nie udało się zapewnić domów czy mieszkań w Budapeszcie to czas, żeby góra przyszła do Mahometa.

Co do zmian konstytucji, to trzeba przyznać z perspektywy czasu, że możliwości jej zmiany jakie miał Fidesz nie zostały przez niego wykorzystane. I to ani źle, ani dobrze – bo nie ma co się oszukiwać, że jest to twór doskonały. Inna sprawa czy istniejący system wyborczy (skonstruowany w dużej mierze przez poprzednią władzę), w którym istnieją jakże nas intrygujące JOWy, dawał rzeczywistą legitymację Fideszowi do dokonywania takich zmian. W rezultacie Fidesz zlikwidował np. całe państwo. Była Republika Węgierska i teraz już jej niby nie ma, ale np. prezydent republiki został. W życiu codziennym termin Koztarsasag jest nadal w użyciu i nie ma co wydziwiać gdy otrzyma się tak opatrzony dokument.

Uzależnienie od siebie społeczeństwa? To po prostu realizacja postulatów wyborczych. Tak skuteczna, że nawet żelazny elektorat postkomunistów, jakim byli do czasu Romowie, przeszedł na stronę Orbana. Na tym przykładzie widać też, że praktyka uzależniania od siebie nawet bardziej cechowała poprzednią władzę. Zwycięstwo Fideszu było możliwe właśnie dzięki temu, że obiecał to uzależnienie. Oczywiście wykształconym, niezależnym to się nie spodoba, ale kto tam się będzie nimi przejmował. Ten sam sposób myślenia stał się receptą na sukces Dudy. 51% głosujących Polaków nie trzeba uzależniać od władzy – oni tego żądają! Różnica jest taka, że polscy pretendenci prawdopodobnie nie będą w stanie odnieść w tym zakresie takiego „sukcesu” jak Orban, i to a nie cokolwiek innego spowoduje odpływ ich elektoratu. A Węgrzy? Ostatnie ich wybory pokazują, że wielu reaguje na tę nadopiekuńczość, choć myślę, że Pan redaktor się zgodzi, że wybór Jobbiku to jest diabelska alternatywa.

No właśnie, przy tej opcji oskarżanie Orbana o antyeuropejskość i nacjonalizm wydaje się nieproporcjonalne. Oczywiście lubi sprawiać takie wrażenie, ale przecież wie gdzie leżą pieniądze. I stąd właśnie bierze się ironiczne nazywanie go przez Junckera „dyktatorem”. Juncker dobrze wie jak bardzo Węgry potrzebują Unii oraz że ta może spokojnie obejść się bez Węgier (o czym nie omieszkał przypomnieć Orbanowi gdy ten zaczął dywagować nad karą śmierci – oj, tłumaczył się potem Orban, że to tylko takie akademickie dysputy, wolność wypowiedzi wyciągał. Kupa śmiechu była). O tym jak pragmatyczni są w kontaktach międzynarodowych Węgrzy przekonali się najboleśniej właśnie zwolennicy PiS i nie ma co się dalej nad tym rozwodzić. I jeśli miałabym wybierać z dwojga złego, to życzyłabym polskiej prawicy odpowiednika Szijjartó a nie Fotygi.

W końcu z ust Pawlickiego pada żelazny argument, jakoby za Orbana milion młodych Węgrów wyjechało do innych krajów (skąd te dane?). Redaktor bardzo się martwi, że nie wrócą. A może ku uciesze środowisk liberalnych właśnie wrócą, przywożąc ze sobą nowe idee. To, że w przeciwieństwie do Polaków, Rumunów i Litwinów, Węgrzy wybierali dotąd swoją przaśną, ale własną szufladę, to jeden z głównych powodów ich wyalienowania w Europie i świecie. Pan redaktor, tak jak krytycy prezydentowej Komorowskiej, w emigracji widzi jedynie jakieś straszliwe nieszczęście, nie widząc możliwości jakie ona daje. Taki Kazio Marcinkiewicz, znalazł nową wielką miłość i pracę w banku. A tak na poważnie, takie postawienie sprawy w sumie obraża mnie samą, bo ja też jestem emigrantką. Ale wyemigrowałam, bo Węgry mimo swoich niedoskonałości, o których można by wiele pisać zawsze mnie ciągnęły (pan redaktor też mógłby trochę tu pomieszkać, to naprawdę ułatwia pisanie o tym kraju). Czas aby przestać postrzegać zarówno węgierskich jak i polskich emigrantów jak tych którzy nie mają innego wyjścia – jeżeli polscy politycy i dziennikarze będą wmawiać wszystkim, że jesteśmy tym samym czym emigranci z Afryki i Azji to rzeczywiście będziemy tak traktowani. Druga strona musi mieć świadomość, że dla nas jest to jedynie opcja, która może, a nie musi wzbogacić ich społeczeństwo. Węgrzy sami nie demonizują swojej emigracji i może dlatego w przeciwieństwie do nas nie potrzebują wiz do USA. Jak widać Amerykanie nie boja się ich potencjału emigracyjnego, tak jak Pan redaktor.

I tu przechodzę do wisienki na torcie, czyli strasznego snu Pana redaktora, w którym straż honorowa w rogatywkach stanie u grobu Kaczyńskiego (tak dla przypomnienia przywrócił je po stanie wojennym Jaruzelski, chcąc się przypodobać nieco społeczeństwu). Przyrównywanie tej wizji do straży pełnionej przy koronie Św. Stefana stanowi dowód na to, że zupełnie nie zastanawiał się czym dla Węgier i Węgrów jest Św. Korona.

Po pierwsze: Węgrami nie rządzi trumna. W przeciwieństwie do Polski, tu codzienna warta honorowa pilnuje parlamentu, prezydenta i Świętej Korony. Grób nieznanego żołnierza jest w niewyobrażalny dla Polaków sposób zaniedbywany.

Po drugie: Gdybyśmy więc mieli się wzorować na węgierskiej ceremonii, to nasi żołnierze musieliby defilować wokół orła. Ten musiałby siedzieć w klatce, co raczej nie kojarzyłoby się dobrze. Ewentualnie trzeba byłoby go wykonać z jakiejś substancji. Z kampanii wyborczej wiemy, że nie powinna być to czekolada ani chleb, a wielu rzeźbiarzy w Polsce udowadnia ostatnio, że i ze szlachetniejszym materiałem sobie nie radzą. Sprawa się więc komplikuje.

Po trzecie: Naśladując dalej, orzeł musiałby siedzieć w naszym Sejmie, od czego by osiwiał, a może nawet zrobiłby się biały. W przeciwieństwie bowiem do Wielkiej Brytanii, gdzie królowa trzyma swoją koronę w Tower, które było więzieniem (i nikt nie narzeka na gwardzistów, którzy pilnują korony i kruków), Węgrzy swoją koronę trzymają w instytucji symbolizującej demokrację, czyli w parlamencie.

Po czwarte: Orzeł i tak nie zastąpi korony, bo to nie tylko rzecz materialna dążąca do abstraktu. To instytucja. Tym bardziej nie widzę w tej roli trumny, choć tak próbowano traktować przed wojna trumnę Piłsudskiego. Węgierska korona to symbol ustroju nieokreślonego. Kiedy admirał Horthy między którym a wspomnianym Piłsudskim można by znaleźć znacznie więcej analogii i bardziej ciekawych niż te którymi zajął się Pan redaktor, ustanowił tę instytucję (Świętej Korony), to prawdopodobnie wielu zastanawiało się o co mu chodzi na równi z tym momentem kiedy Orban zmieniał nazwę kraju. On tymczasem tworzył podstawę do porozumienia między bardzo spolaryzowanym społeczeństwem węgierskim. Pogodzenie prohabsburskich arystokratów, demokratycznych socjaldemokratów, pozbawionych ziemi chłopów czy mającej więcej niż autorytarne zapatrywania przedstawicieli burżuazji wydawało się niemożliwe. Podobne konflikty przerosły Hindenburga w Niemczech, który nie zapanował nad żywiołem. Horthyemu się udało. Nawet jego najwięksi krytycy przyznają, że wynikało to z samoograniczenia, co może dziwić gdy widzimy jego galowe, admiralskie mundury i słabość do przejazdów na białym koniu. Umiał się jednak powstrzymać od włożenia tej korony na własną głowę. Włożył ją na głowę narodu uosabianego przez parlament, obwożąc ją tryumfalnie pociągiem po całych Węgrzech.

Jak na razie Orban w jakiś sposób korzysta z pomysłów Horthyego, choć oficjalnie od niego się odżegnuje, czym po raz kolejny daje dowód zręczności w balansowaniu pomiędzy oczekiwaniami różnych grup społeczeństwa węgierskiego i opinii różnych środowisk zagranicznych. Tego umiaru w symbolicznej polityce życzyłabym nowemu prezydentowi i jego zwolennikom, jeśli ci ewentualnie dojdą do władzy. Niestety Polacy w przeciwieństwie do Węgrów nie mają takiego symbolu, który łączyłby ich ponad podziałami i trudno tego oczekiwać w kraju, w którym wszyscy odwołują się do trumien albo krzyży, zamiast korony albo koronowanego orła. Choć koronę wieńczy krzyż, to przecież nikt tu się nie zastanawia czy jest on katolicki, kalwiński czy może prawosławny. Jest mały, przekrzywiony i na tej jednej koronie naprawdę wystarczy.

Archipelag gulasz to niewątpliwie atrakcyjny tytuł dla artykułu. Mam nadzieję, że sam artykuł, którego jeszcze nie miałam przyjemności przeczytać, w przeciwieństwie do zapowiedzi, do której się tu odnoszę, nie próbuje na siłę uzasadniać użycia tej jakże „błyskotliwej” gry słów.

http://swiat.newsweek.pl/wegry-viktor-orban-skrajna-prawica-polityka-swiat-wiadomosci,film,364193.html