Prawie 200 stopni

130, 150.  Schody są tak wąskie, że ruch odbywa się tylko w jedną stronę. Cierpiący na klaustrofobię raczej nie czuliby się tu komfortowo. Przystanek na złapanie oddechu, dzwonnica – oglądamy dwa dzwony, pozostałe cztery mieszczą się na niższym poziomie, nieudostępnianym zwiedzającym.  Jeszcze tylko kilka stopni i 197. I wreszcie widok z wieży! Imponujacy. Budapeszt widziany z miejsca do niedawna jeszcze niedostępnego dla turystów. Teraz wreszcie z innej  perspektywy można obejrzeć charakterystyczny kolorowy dach neogotyckiego kościoła Macieja pokryty dachówkami Zsolnaya, Basztę Rybacką i plac św. Trójcy.

Koronkowa, biała wieża kościoła Macieja to jeden z najbardziej rozpoznawalnych symboli Budapesztu. Jej wysokość licząc od posadzki kościoła wynosi 78.16 m, a od poziomu ulicy 76.57 m. Wieża została odbudowana na wzór tej z czasów króla Macieja – autorem rekonstrukcji z 1894 roku był Frigyes Schulek. Jedynie ozdobne zwieńczenie i galeria zostały zaprojektowane przez samego architekta.

Pierwszy kościół zbudowano w tym miejscu w drugiej połowie XIII w za panowania Beli IV, jednak z tego okresu nie zachował się żaden jego obraz. Już po przebudowie, w 1384 roku, w czasie mszy wieża dzwonnicza zawaliła się i nie odbudowywano jej przez kolejne 90 lat. Kościół w takim stanie pokazuje drzeworyt z kroniki Hartmanna-Schedela z 1470 roku. Król Maciej, mocno związany ze świątynią, odbudował wieżę, umieszczając na wysokości trzeciego piętra swój herb. Figuruje na nim data ukończenia odbudowy – 1470 rok. Kopię herbu umieścił na wieży Schulek w czasie XIX wiecznej rekonstrukcji, a jego oryginał trafił do wnętrza kościoła, na ścianę przylegającą do wieży, gdzie strzeże go dwóch „czarnych żołnierzy” namalowanych przez Bertalana Szekelya, nawiązujących do słynnej Czarnej Armii króla Macieja (Fekete Sereg).

W czasie prawie 150-letniego panowania tureckiego w Budzie (1541-1683) kościół funkcjonował jako meczet, a na wieżę pięć razy dziennie wspinał się muezin, by wzywać wiernych na modlitwę. Brakuje źródeł z czasów średniowiecza i okupacji tureckiej, które mówiłyby coś o dzwonach. Najwcześniejsza wzmianka dotyczy Wielkanocy 1723 roku, kiedy w czasie siedmiodniowego pożaru, który strawił wtedy Budę, dzwony z wieży Macieja stopiły się. Na ich miejsce jeszcze w tym samym roku odlano dzwon Trójcy Świętej, który przetrwał do dziś i jest najstarszym dzwonem wieży. W czasie II wojny światowej wieża została mocno uszkodzona, odbudowa zakończyła się w marcu 1956 roku. Z tego roku pochodziły widoczne jeszcze do 2008 roku uszkodzenia powstałe w czasie węgierskiego powstania.

Przez wiele lat tylko osoby uprzywilejowane i kościelne VIPy mogły tu wejść. A przecież początek tej galerii był prozaicznie użytkowy – w latach 1897–1911 na wieży służbę pełnili strażacy alarmując o zagrożeniach pożarowych aż do czasu, gdy ich zadanie stało się niepotrzebne na skutek popularyzacji telefonów.

Ale przede wszystkim to dom drugich najważniejszych dzwonów kraju, po tych z Bazyliki św. Stefana. Jak już wspomniałam, w wieży znajduje się  6 dzwonów, z których najmniejszy waży 110 kg, a najcięższy 4,4 tony. Dwa z nich można oglądać w czasie wizyty na wieży. Dzwon Chrystusowy (Krisztus-harang) – drugi co do wielkości w Budapeszcie, 6 na Węgrzech. Obecnie waży on 4,4 tony (197 cm średnicy u podstawy na 145 cm wysokości) i zastąpił większy (5,9 tony) dzwon o tej samej nazwie, który niestety podzielił los wielu zabytków sztuki ludwisarskiej i odlewniczej w czasie II wojny światowej – przetopiony na cele wojenne.

Drugi dzwon, który mogą zobaczyć turyści jest znacznie skromniejszy. Ba, są większe od niego w tej samej wieży – waży „zaledwie”  1,6 tony i jest niewątpliwie ważny dla Polaków – gdyż nosi nazwę Jana Pawła II. Ważny jest on również i dla samych Węgrów, bo upamiętnia wielkie wydarzenie, gdy Papież pobłogosławił symbol państwa węgierskiego, koronę świętego Stefana. Dzwon ten bije na wieży najczęściej, wzywając na większość nabożeństw.

Warto wspomnieć, że odlano je głównie dzięki wsparciu z funduszy norweskich, jakże głośnych w swoim czasie – jak widać, UE nie tylko rogami straszy i siarką zieje. Dzwony zostały odlane lub odnowione w niemieckim Passau przez Rudolfa Pernera, który dodatkowo, jako dar, odlał najmniejszy, ale jakże sympatyczny dzwon Św. Malgorzaty, który zastąpił ten zwrócony kościołowi parafialnemu na Csepelu. Co dziwne, węgierscy ludwisarze nawet nie stanęli do przetargu.

Wróćmy jednak do samej wieży. Należy pamiętać, że w Budapeszcie nie ma wielu wysokich budynków i nad miastem górują wieże kościołów. Po stronie Pesztu jest to bazylika św. Stefana (96 m) oraz wieża kościoła św. Władysława na Kobanya (83 m), choć widok z nich trudno porównywać ze względu na położenie w innej części miasta.

Samo jednak Wzgórze Zamkowe pełne jest lepszych i gorszych miejsc, rywalizujących ze sobą o tytuł tego z najcharakterystyczniejszym widokiem Budapesztu, co możecie zobaczyć choćby w nagłówku mojego bloga. Oczywiście trudno będzie rozsądzić ten spór więc to nowe miejsce widokowe na wieży może przebić się siłą argumentu, że jest najwyżej położone na Wzgórzu Zamkowym – wieża ma „raptem” 76.5 metra, punkt widokowy znajduje się „zaledwie” na 47 metrze jej wysokości, ale trzeba doliczyć Wzgórze Zamkowe wznoszące się na wysokość 175 metrów n.p.m. Tak więc jedynym „konkurentem” w okolicy pozostaje Góra Gellerta, którą zresztą widać stąd po prostu wspaniale. Ci, którzy będą w Budapeszcie po raz pierwszy i choćby z uwagi na ograniczenia czasowe muszą wybrać jedno miejsce widokowe, z pewnością nadal powinni pozostać przy Górze Gellerta. Jeżeli macie jednak więcej czasu, to naprawdę warto pokonać te prawie 200 stopni.

Na wieżę można wejść codziennie o pełnej godzinie między 10.00-17.00 (nie ma windy), bilet kosztuje 1400 Ft, maksymalna wielkość grupy to 15 osób. Aktualne informacje o biletach i dostępnych zniżkach tu.

Reklama

Kopuła

 

W toku dyskusji pod artykułem o rekonstrukcji budańskiego zamku przywołana została kwestia restytucji przedwojennej kopuły. Jest ona również brana pod uwagę, ale nie zostało to jeszcze oficjalnie potwierdzone. Ostrożność rządu jest tu moim zdaniem zrozumiała, bo trzeba założyć, że długotrwałe prace wpłynęłyby niekorzystnie na turystyczny wizerunek górującej nad miastem bryły Zamku. Przypomnijmy tylko trwający kilka lat remont elewacji Parlamentu, kiedy odwiedzający Budapeszt turyści nie mieli nawet możliwości zrobienia klasycznej fotki z Parlamentem, na której nie byłoby zakrywających budynek rusztowań (widoczne są one jeszcze na zdjęciu z nagłówka mojego bloga). Ale jak wiadomo nie da się zrobić omletu bez rozbicia jajek.

Należy pamiętać, że elewacja budynku Zamku od strony rzeki też wyglądała inaczej przed wojną, co możecie zobaczyć na poniższym zdjęciu.

Czy decydujący o przebudowie będą na tyle konsekwentni, żeby i tutaj pokusić się o przywrócenie wcześniejszego stanu? Jak na razie ten element odbudowy jest pomijany, a kwestia kopuły choć poważnie rozważana i pojawiająca się w wizualizacji zaprezentowanej w czwartkowym poście musi być na tyle dyskusyjna, że odrębnie nie została jeszcze rozwinięta przez rząd. Dlaczego dyskusyjna? Niewątpliwie korona św. Stefana widoczna i przywracana w wielu miejscach Budapesztu (jak choćby Most Małgorzaty), która wieńczyła starą kopułę, nie wzbudza żadnych wątpliwości wśród samych Węgrów. Ale jak zauważają niektórzy, dlaczego korona ta nie miałaby zwieńczyć kopuły w dzisiejszej formie? Przedwojenna kopuła przywodzi na myśl lukrowany tort i w tym aspekcie pasuje z pewnością do wizerunku monarchii i habsburskiego pałacu. Z drugiej jednak strony dzisiejsza kopuła pod względem architektonicznym, co przyzna wielu architektów, nie prezentuje się źle. Taka jaka jest w tej chwili, w dobie środków masowego przekazu stała się symbolem Budapesztu. Po prawdzie patrząc na poniższy plan porównujący starą i nową kopułę, uświadamiamy sobie, że zmiany które zaszły w wyglądzie pałacu w czasie jego „odbudowy” były tak duże, że praktycznie całkowity powrót do poprzedniego stanu wydaje się niemożliwy i jakieś kompromisy będą konieczne.

Dobre wieści z Zamku

Wczoraj w ramach planu Hauszmanna zaprezentowano wizualizację projektu rekonstrukcji budynków Ujeżdżalni i Straży, które stały kiedyś nieopodal Zamku, od strony zachodniej. Ujeżdżalnię zbudowano w 1899 roku, 10 lat później nieco powyżej, na skraju dziedzińca Hunyadich powstał budynek Straży Głównej, przy bramie wiodącej na zamkowy dziedziniec. Znajdujące się na różnych poziomach dziedzińce Hunyadich i Csikosa połączyły ozdobne schody Stöckla oraz rampa.

Podczas oblężenia w 1944/5 roku budynek ujeżdżalni został uszkodzony, ale nie na tyle by nie można było go odbudować, a mimo to zdecydowano o całkowitym wyburzeniu obiektu. A pomnik Csikósa od którego plac wziął nazwę został przeniesiony powyżej w 1983 roku. Podobny los spotkał budynek Straży, choć jeszcze na początku lat 70 działały w nim biura. W czasie powojennej odbudowy priorytetem stała się odbudowa średniowiecznych umocnień, a tym samym zlikwidowano dostęp do Pałacu Królewskiego od strony zachodniej, z dziedzińca Csikósa, który w zasadzie przestał istnieć. Ważnym elementem obecnej rekonstrukcji stało się zatem umożliwienie dotarcia do Zamku od strony Taban.

Odbudowana ujeżdżalnia oprócz swojej pierwotnej funkcji ma być również miejscem organizacji dużych imprez, balów, targów sztuki. U podnóża murów pojawi się budynek stajni, a w nim 16 koni. Odbudowane zostaną schody, rampa, budynek Straży, który stanie się siedzibą nowo powołanej straży pałacowej (ma on również pełnić funkcje wystawiennicze oraz ma się tam znaleźć miejsce dla gastronomii – idealna lokalizacja dla planowanej na Wzgórzu Zamkowym restauracji słynnego Jamiego Olivera, chociaż on zapowiada jej otwarcie w przyszłym roku więc chyba to jednak nie to). Stąd będzie można dotrzeć do ekspozycji archeologicznej prezentującej pozostałości średniowiecznego zamku. Prace obejmą również wzmocnienie murów z czasów Ybla oraz remont wieży paszy Karakasza.

7 października w Bazarze Ybla otwarta zostanie wystawa prezentująca oryginalne plany rekonstruowanych obiektów oraz przedmioty, które w ostatnich miesiącach udało się odzyskać dla Zamku, np. jeden z ceramicznych obrazów Zsolnaya z sali św. Stefana w charakterystycznej dla tej firmy technice pirogranitu, ponadto przedmioty ze srebra i porcelany, oryginalne detale jak choćby klamki pałacowych drzwi i inne drobiazgi, które odzyskiwane jeden po drugim pozwolą może tchnąć trochę utraconego ducha w pustą skorupę Zamku.

Czy będzie meczet w Budapeszcie?

Po blisko 150-letniej obecności tureckiej w stolicy Węgier, kiedy większość kościołów zamieniono na meczety, a w krajobrazie miasta pojawiły się nie tylko tureckie łaźnie, których mizerne pozostałości możemy oglądać w Budapeszcie do dziś, ślady kultury islamu zostały wyrugowane z przestrzeni miasta niebywale skutecznie. Dzisiaj praktycznie jedynym kompletnym obiektem związanych z tą kulturą jest grobowiec Gul Baby i nie tyle ma on charakter islamski, co raczej nawiązuje do pewnej narodowej spuścizny tureckiej.

Dlatego też deklaracje rządu węgierskiego, który od kilku miesięcy zapowiada brak tolerancji dla obecności obcych kultur na Węgrzech i wolę walki z ich rosnącą ekspansją (wiadomo było, że chodzi o różne narody, które łączy wyznawany islam, bo przecież nie o diasporę chińską, która przynajmniej na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie dobrze integrującej się, choć tak naprawdę nie jest to żadna integracja, a raczej pozostawanie w cieniu) mogły wydawać się szukaniem wyimaginowanego przeciwnika. Do tej pory muzułmanie węgierscy na piątkowe modlitwy spotykali się w lokalach niemal konspiracyjnych, a obecnie mają do dyspozycji meczet funkcjonujący w biurowcu. A może jednak rząd węgierski wiedział więcej?

Oto nagle pojawiły się plany centrum islamskiego z olbrzymim meczetem w Budapeszcie, opublikowane przez Türkiye Diyanet Vakfı – turecką rządową fundację d.s kulturowo-wyznaniowych (a rozdział między tymi dwiema sprawami w Turcji ostatnio się zaciera). Czyżby hołubiony przez Orbana turecki partner próbował odgryźć rękę chwyciwszy za palec? Pytana przez dziennikarzy o szczegóły planowanej inwestycji ambasada Turcji odmawia komentarza. Z drugiej jednak strony nie sposób nie zauważyć w tym obiekcie nie tylko jego wielkości, ale również skali odwołań do tradycji islamu osmańskiego czy znanego z Półwyspu Iberyjskiego.

Jakby ktoś chciał zadeklarować: Tak, to jest islam, ale alternatywny dla tego co robią Saudyjczycy. Bo należy pamiętać, że te nory w których dzisiaj spotykają się muzułmanie, najczęściej utrzymywane są ze środków pochodzących z Arabii Saudyjskiej. I nie tylko istotne jest tu to, że radykalny saudyjski odłam salaficki nie przywiązuje znaczenia do budynków – walcząc z bałwochwalstwem bez skrupułów potrafi niszczyć nawet te, które powstały w czasach Mahometa na Półwyspie Arabskim i należały do jego rodziny. Tam gdzie pozycja islamu jest ugruntowana, stać ich na budowę olbrzymich budynków (np. meczet w Groznym). Ale w krajach takich jak Węgry istotniejsze jest dla nich zdobywanie wyznawców i to nie tylko wśród niewiernych, ale i pośród religijnych muzułmanów, którzy pochodzą z innych kręgów islamu. Do dziś pamiętam jak mój znajomy który pochodzi z Bangladeszu, przyszedł do pracy wzburzony po tym jak zdecydował się odwiedzić miejsce modlitw, które właśnie w Budapeszcie prowadzili Saudyjczycy. Zirytowało go to, jak próbowano mu tam narzucać ich wersję islamu, wręcz uczyć tego jak ma się modlić. Tym razem trafiła kosa na kamień, ale wielu innych, szczególnie mniej zarabiających muzułmanów nie jest tak zdecydowanych.

Projekt olbrzymiego meczetu w Budapeszcie wydaje się prowokacją, fejkiem, bo nikt ze strony tureckiej tego nie potwierdza, a jednocześnie przedstawiciele środowisk islamskich na Węgrzech wspominają, że znacznie mniejsze projekty spotykały się ze zdecydowanymi sprzeciwami lokalnych i nie tylko lokalnych władz. Powiedzieć o tym, że są sceptyczni to mało. Z drugiej jednak strony władze tureckie nie dementują tej sprawy. Może jednak ma to być realna alternatywa wobec faktycznego napływu islamskich imigrantów, zanim ktoś inny się nimi zajmie. Węgry zaczynając „romans” z krajami takimi jak Turcja, Kazachstan, Turkmenistan, musiały pamiętać, że choć kraje te z pewnością z chęcią będą roztrząsać wspólne stepowe pradzieje, to jednak obecnie łączącym je i znaczącym elementem jest religia islamu. Nawet prezydent Rosji, jakże bliski sercu Orbana, nawołuje do poszanowania dla islamu na równi z chrześcijaństwem. Pytanie tylko o jaki islam chodzi?

Niewątpliwie to co przynoszą ze sobą przybysze w Afryki, Syrii czy Afganistanu spełnia definicje kulturowej obcości, o  której mówił premier i której tak obawiają się Węgrzy. Ale czy tak samo obce będą cztery minarety wokół meczetu, który miałby stanąć na Kobanya (mówi się o okolicach Gyógyszergyár út i Fehér út)? Przecież taki minaret to ozdoba nie tylko Egeru, ale i znacznie mniej znanego znajdującego się na przedmieściach Budapesztu Erdu. Sam projekt świątyni to nawiązanie do meczetu Sulejmana Wspaniałego, postaci z historii Węgier który wzniósł oryginał na wzór kościoła Hagia Sophia i którego losy w tureckiej telenoweli Węgrzy mogą i chcą śledzić w publicznej telewizji (próba zdjęcia serialu spotkała się ze zdecydowanym sprzeciwem i jako argument za jego utrzymaniem podawano właśnie jego znaczenie dla historii Węgier). Może więc islam w wydaniu tureckim wcale nie jest tak obcy kulturze węgierskiej?

Przedstawiciele związku wyznaniowego węgierskich muzułmanów (Magyarországi Muszlimok Egyháza) mówią, że projekt nie powstał z ich inicjatywy, a jak twierdzą jest efektem umowy między rządami Węgier i Turcji. Z kolei węgierska gmina islamska (Magyar Iszlám Közösség), która chce zbudować meczet w Debreczynie wręcz grozi rządowi, że będzie nawoływać do bojkotu gospodarczego Węgier przez kraje muzułmańskie, jeśli ten będzie przeszkadzał ich działaniom. W spisie powszechnym z 2011 roku 5579 osób zadeklarowało jako wyznanie islam. Liczba ta szacowana jest jednak na kilkakrotnie większą. Spis nie obejmuje też ostatnio masowo napływających przybyszów z takich krajów jak Kosowo, Syria, Afganistan czy z kontynentu afrykańskiego, tak jak nie wiemy ilu z nich na stałe zostanie na Węgrzech.

O sprawie informuje portal index, telewizja atv, blog vigyazo i mandiner. Przedstawiciele rządu węgierskiego do tej pory nie skomentowali tych doniesień.

Poniżej wizualizacja projektu.

Na stuletnim dachu

Zamieszczam kilka zdjęć z ostatniego weekendu. W ramach imprezy Stuletnie domy, odwiedziliśmy trzy  budynki w VI dzielnicy. Tylko albo aż tyle :) Wszystkich uspokajam, że na dachy wspinałam się tylko ja, maluchy rozrabiały na dole.

 Nagymező u.3

Zichy u.30

Teréz krt. 43 (dawny hotel Britannia )

Dwa wieki różnicy

Prawie jednego dnia pojawiły się wizualizacje dwóch projektów architektonicznych (a w zasadzie trzech, dwie wizualizacje konkurują ze sobą w nierozstrzygniętym jeszcze konkursie i dotyczą jednego obiektu), które znajdą swe miejsce w Városliget, Miejskim Lasku – czyli takim naszym budapeszteńskim Central Parku. Ciekawe są nie tylko same projekty, ale ich ogromna odmienność – jeden z nich to powrót do XIX wieku, i próba odtworzenie starego budynku, a drugi to już zdecydowanie XXI wiek. Oby się tylko z tego naszego Central Parku nie zrobił Disney Land. A teraz mała zagadka. Nowe obiekty będą służyły: nowej Galerii Narodowej – Ludwig Muzeum oraz Węgierskiemu Muzeum Techniki i Transportu. Które z muzeów dostanie który budynek? Odpowiedź w galerii.

Stuletnie domy

To będzie przebój najbliższego weekendu. Już po raz piąty w Budapeszcie organizowany jest festiwal stuletnich budynków Budapest100, dzięki któremu 18 i 19 kwietnia swoje bramy otworzą dla zwiedzających stare kamienice, szkoły, kościoły i różne instytucje. Wyjątkowa okazja by poznać architekturę miasta z innej perspektywy, od środka, z dachów budynków, zajrzeć na podwórza niedostępne od czasu upowszechnienia się domofonów, podziwiać piękne klatki schodowe, tajemnicze zakamarki, dowiedzieć się czegoś więcej o historii domów, ich dawnych mieszkańcach i oczywiście zrobić ciekawe zdjęcia. Panować będzie atmosfera wielkiego pikniku, na zwiedzających czekają liczne atrakcje, koncerty, wystawy, wykłady, spotkania z mieszkańcami. Wszystkie programy są bezpłatne.

Wybierać można spośród 60 budynków, powstałych w latach 1911-1915. Do większości z nich wstęp będzie nieograniczony, w kilku przypadkach wymagana jest jednak wcześniejsza rejestracja (np. budynek sądu na Fő utca czy centrum telekomunikacji przy Horváth Mihály tér).

Szczegółowy program z opisem domów dostępny jest w Internecie tutaj (tu mapka do wydrukowania). Jeśli nie możecie wziąć udziału w tym wydarzeniu, a interesuje Was architektura i historia miasta, warto odwiedzić tę stronę i zrobić sobie wirtualny spacer. Zdjęcia wybranych budynków i szczegóły co ciekawszych programów prezentowane są również na fb. A w bibliotece Fővárosi Szabó Ervin Könyvtár (przy Szabó Ervin tér 1) do 9 maja można oglądać wystawę fotografii z poprzednich edycji festiwalu.

Zamieszczam kilka zdjęć ze strony fb Budapest100:

Nowe oblicze tradycyjnej hali targowej

Jedną z mniejszych sióstr znanej wszystkim Centralnej Hali Targowej (pisałam o niej wcześniej tu) jest ta z V dzielnicy, mieszcząca się przy ulicy Księżycowej – Hold u.13, przemianowana niedawno na Belvárosi Piac czyli Targ Śródmiejski. Budynek powstał w roku 1897 według projektu Győző Cziglera (architekta słynnych Łaźni Széchenyiego), w 2014 roku został odremontowany. Nie pomogło to jednak przyciągnąć kupujących i nie zatrzymało powolnego umierania targowiska. Z miesiąca na miesiąc ubywało straganów i wreszcie stało się jasne, że potrzebny jest jakiś inny pomysł na to miejsce.

W tej części piątej dzielnicy swoje siedziby mają obiekty rządowe i parlament, banki czy instytucje międzynarodowe, różne biura, brakuje natomiast stałych mieszkańców, którzy robiliby tu regularnie zakupy. Dolny poziom hali jest łącznikiem pomiędzy ulicami Hold i Vadász – znajduje się tu parę stoisk z warzywami, wędlinami – obecnie można policzyć je na palcach jednej ręki. Będąc tam ostatnio ucięłam sobie pogawędkę z panami ze stoiska Magyar Termékház, sieci zrzeszającej węgierskich producentów żywności, którzy akurat prezentowali swoje produkty. Mieli m.in. smakowe piwa z małego browaru Üllői spod Budapesztu (przy okazji dowiedziałam się, że żona producenta jest Polką). Wszystko to ładnie, ale raczej nie uratowałoby targowiska, choć pozwala mu w pewnym stopniu zachować jego tradycyjny wymiar.

Jeżeli jednak miejscu temu uda się odnieść sukces, to raczej będzie to zasługa oferty gastronomicznej. Na piętrze znalazły swoje miejsce, jak to na węgierskich halach targowych, bary z szybkim jedzeniem. Jedzenie na tym targu jest jednak inne od tego co zazwyczaj oferują hale targowe, choć i tradycyjne stoisko ze smażonymi hurkami (kiszkami), sznyclami i piklami tu znajdziecie. Ta hala to niejako stałe miejsce dla tych, którzy lubią tak ostatnio modny street food – owoce morza, zupa pho i przedni włoski makaron. Nie dziwi więc, że stała się ona popularnym miejscem na zjedzenie lunchu, co nie stanowi na Węgrzech jakiejś nowomodnej ekstrawagancji tylko wynika z konieczności zagospodarowania godzinnej przerwy w pracy. Jak już wspomniałam, okolica pełna jest wszelkich biur i urzędów, tak więc bywa tu i klientela z wyższej półki, ale ceny nieco jedynie wyższe niż gdzie indziej.

Wszystko zaczęło się od pomysłu szefa kuchni Lajosa Biró, znanego wcześniej z kilku dobrych lokali w VIII dzielnicy, np. słynnego Bock Bisztró (nazwa lokalu pochodzi od nazwiska jednego z założycieli Józsefa Bocka, uznanego producenta win z rejonu Villány). Lajos Biró, którego osoba to marka kojarzona z wysoką jakością, miał swoją wizję zagospodarowania hali na Hold utca. Otóż postanowił on odwrócić tradycyjne funkcje hali targowej, stawiając na pierwszym miejscu ofertę gastronomiczną, nie rezygnując jednocześnie z funkcji handlowej, która stanowi jednak dodatek. Biró otworzył na górze swoją restaurację A Séf utcája (ulica szefa kuchni), a następnie ściągnął kilku znajomych z branży, przekonując ich, by też otworzyli tu biznesy. I stał się cud. W porze lunchu, już od południa hala zaczyna zapełniać się klientami, których przyciąga dobra kuchnia serwowana w stylowym otoczeniu (czego może nie widać na załączonych zdjęciach, bo robiłam je o poranku – swoją drogą o tej porze można tam w spokoju zjeść śniadanie czy wypić poranną kawę).

Godna polecenia jest restauracja samego Biró, A Séf utcája, serwująca m.in. tradycyjne węgierskie pieczone mięsa. A z drugiej strony dla kontrastu mamy kuchnię tajską i wietnamską ala street food. Idąc dalej napotkamy królów węgierskich dań z kiełbasy – Kolbice oraz inne bistra, np. z makaronem, chińszczyzną czy tradycyjnymi węgierskimi przekąskami.

Na to miejsce postawił też właściciel Czerwonego Homara (Vörös Homár), otwierając najpierw na dole stoisko ze świeżymi rybami i owocami morza, o które w Budapeszcie czasem naprawdę trudno – tu wybór jak na Budapeszt jest całkiem dobry. Zachęcony sukcesem, po jakimś czasie otworzył na górze bar Czerwony Homar. Na brak gości nie narzeka.

W sąsiedztwie, przyklejone do hali ulokowało się Kispiac Bisztró z kuchnią węgierską – serwują różne pieczone mięsa, świeże sałatki, surówki, mają duży wybór węgierskich win i kawy, choć ceny do najniższych nie należą, no cóż prawdziwy szampan musi kosztować.

I tak chyba jest lepiej niż na przykład w podobnej hali targowej, którą jakiś czas temu odremontowano przy placu Batthyánya. Połowę zabytkowego obiektu zajął tam bank do spółki z supermarketem i cały czar gdzieś prysnął. Każdy kto wchodzi tam do środka skuszony jej klasycznym frontem, przeżywa rozczarowanie.

Przy Hold utca warto jeszcze sprawdzić nowy pomysł testowany właśnie przez zarządzających halą – After Work Friday, który zorganizowano po raz pierwszy w ten piątek między 18.00 a 22.00 (następny już za tydzień, 17 kwietnia). Jeśli idea się przyjmie, będzie to fajna miejscówka, żeby wyskoczyć po całym tygodniu pracy na lampkę wina z przekąską, przy dobrej muzyce – coś w stylu hiszpańskich tapas. Muszę przyznać, że właśnie w Madrycie widziałam taką halę targową, która w godzinach wieczornych pękała w szwach, stając się jednym z najpopularniejszych miejsc spotkań mieszkańców miasta i być może inspiracją dla opisanych wyżej budapeszteńskich restauratorów. Hala na Księżycowej to taki ukryty smaczek Budapesztu, który mam nadzieję będzie się rozwijał w dobrym kierunku. Życzę im sukcesu na miarę tego hiszpańskiego.

Belvárosi Piac, 1054 Budapest, Hold u.13 pon 6.30-17.00, wt-pt 6.30-18.00, sob 6.30-14.00, ndz – zamknięte

Plac 2015

Plac Kálmána Szélla (Széll Kálmán tér), kiedyś noszący nazwę Plac Moskwy to jeden z najważniejszych węzłów komunikacyjnych stolicy. Dziś jednak w związku z trwającym remontem przedstawia iście księżycowy krajobraz. Nigdy nie zachwycał wyglądem, ale od kiedy rozpoczęto prace remontowe, dziesiątki mieszkańców miasta pojawiają się tam z aparatami chcąc uwiecznić po raz ostatni jego dawny wygląd.

Kiedy myślę Moszkva tér, z jednej strony widzę brud i wynikającą z zaniedbania brzydotę, prowizorkę raczkującego biznesu, ale i ciekawą modernistyczną bryłę stacji metra, ukrytą pod reklamowymi dyktami. Przychodzi mi na myśl fontanna z uroczą figurką syrenki, oblepiona bezdomnymi, punkami i gołębiami. Jednym słowem ambiwalentne uczucia. W końcu do głowy przychodzi jeden z najważniejszych obrazów filmowych Budapesztu pod niepozostawiającym niedomówień tytułem Plac Moskwy (Moszkva tér).

Film z 2001 roku opowiada historię klasy maturalnej i licealnej miłości ze znamiennego okresu przełomu lat 80 i 90. Ten film to dla pokolenia Węgrów, którzy dzisiaj mają po 40-50 lat swego rodzaju podróż sentymentalna do czasów bezpośrednio sprzed zmiany systemu. To również węgierska wersja Nieznośnej lekkości bytu, która dla mnie do dzisiaj jest świetnym kluczem pozwalającym zrozumieć czasem odmienny od naszego, polskiego stosunek Węgrów do emigracji.

Reżyser Ferenc Török mimo wielu spekulacji nigdy nie nakręcił kontynuacji filmu, za to po latach chcąc nakreślić z innymi węgierskimi reżyserami obraz Węgier z 2011 roku, w rok po ponownym objęciu władzy przez Fidesz, wraca do tego miejsca konstatując, że od czasu jego słynnego filmu nic się tutaj poza nazwą na lepsze nie zmieniło. Może tę uszczypliwą krytykę wzięli sobie w końcu do serca rządzący decydując się na gruntowną przebudowę placu.

W ślad za komputerowymi wizualizacjami totalnie przebudowanego miejsca, z nową stacją metra, przeszklonymi powierzchniami kojarzącymi się z 4 linią metra, instalacjami wodnymi, które mają zamienić ten rozgrzany bliskowschodni bazar w zieloną oazę, niezwłocznie ruszyły maszyny budowlane, uświadamiając mieszkańcom Budapesztu jak wiele pozytywnych uczuć mają dla tego miejsca pomimo całej jego brzydoty. Kiedy demontowano słynny zegar – tradycyjne od wielu lat miejsce spotkań, ludzie najpierw wywalczyli, żeby zegar znalazł swoje miejsce w muzeum, a później przyszli asystować w jego demontażu, jakby chcieli się upewnić czy na pewno nic mu się nie stanie. Obecność ludzi z aparatami, niejako towarzyszących znikaniu placu jest tak powszechna, że  w żaden sposób nie robi już wrażenia na pracujących tam robotnikach. Mam nadzieję, że nowy plac stanie się bliski mieszkańcom i nie będzie to miejsce bez duszy.

Jak wyglądał kiedyś plac Moskwy możecie zobaczyć tutaj np. w 0:08 lub w 1:22:22 minucie filmu. A poniżej plac Kálmána Szélla w marcu 2015.

Niesamowite biuro Google w Budapeszcie

Google znane jest na świecie z wyznaczania nowych trendów odnośnie pracy biurowej, zarówno w zakresie projektowania wnętrz, jak i samego sposobu pracy (słynny autobus pracowniczy klasy lux, czy darmowa stołówka w głównej siedzibie pełna świetnych dań). Tym razem coś z Budapesztu.

Firma otwiera swe nowe biuro w Óbuda Gate w II dzielnicy. Niedaleko od tego kompleksu biurowego znajdują się łaźnie Lukács Gyógyfürdő i baseny Császár-Komjádi Sportuszoda, a z okna rozciąga się widok na Wyspę Małgorzaty pełną wodnych obiektów sportowych i innych atrakcji. W tym miejscu jak w żadnym innym można się przekonać, że Budapeszt to nie tylko stolica kraju, ale i SPA pełne kąpielisk, a także centrum sportów pływackich. Temat przewodni aranżacji wnętrz nasunął się więc tu niejako sam. Koncepcja biura przedstawiona przez projektantów Graphasel Design Studio nawiązuje nie tylko do słynnych budapeszteńskich łaźni jak Szechenyi i Gellert, ale również do wybitnych osiągnięć węgierskich w sportach wodnych, tak aby stworzyć analogię do konkurencji w świecie biznesu.

Graphasel Design to wspaniali kontynuatorzy idei popartu, bardzo aktywni na węgierskim rynku i żyjąc w Budapeszcie można wręcz odnieść wrażenie, że wielokrotnie poruszamy się w świecie wykreowanym przez nich.

Poniżej kilka zdjęć z niewątpliwie ciekawych wnętrz. Odnoszę jednak wrażenie, że choć wnętrza te są niezmiernie ciekawe i spędzenie w nich jakiegoś krótkiego czasu to prawdziwa przyjemność, to codzienna w nich praca przypominać będzie zmagania z ADHD. Zresztą, pokój nastolatka stanowił dla projektantów zapewne równą inspirację jak te, na które się oficjalnie powołali. Oceńcie sami.

 (fot.behance.net)