Na nocleg udaliśmy się do miejscowości Noszvaj położonej w odległości ok. 10 km na północny wschód od Egeru (droga na Bogács). Położona malowniczo w dolinie potoku Kánya wioska słynie z pałacu De La Motte. Pałac zbudowano w 1778 roku w stylu copf, który jest odmianą późnego baroku, a w zasadzie wraz z rokoko stanowi przejście od baroku do klasycyzmu. Kilka sal wydzielono na muzeum, w pozostałych urządzono hotel. Bramy strzegą figury jednorożców z herbu rodziny Almássych.
Nasz hotel Oxigen znajdował się z kolei poza wioską. Został stworzony pod koniec XX wieku jako przebudowa pałacu rodu Galassy z 1900 roku. Nas zainteresował głównie z uwagi na fakt, że reklamuje się jako bardzo przyjazny dzieciom. I okazało się to całkowitą prawdą. Na zewnątrz trudno dostrzec kształt starego budynku, ale jego bryła wyraźnie odcina się od prostego kształtu dobudowanego za nim kompleksu ZEN Spa – drugiej atrakcji, która nas tu ściągnęła. Obszerne pokoje i elegancka jadalnia nawiązują swym wystrojem raczej do pałacowej części, są bardzo dobrze wyposażone i wygodne. W hotelu pełno rodziców z dziećmi więc chłopcy już podczas kolacji nawiązują przyjaźnie. Fajnym pomysłem oprócz wszelkich udogodnień typu krzesełka dla malucha, czy pełnego wyboru dań dla najmłodszych, było stworzenie domku pośrodku jadalni gdzie dzieciaki po najedzeniu się lub w trakcie mogły razem z nowymi przyjaciółmi porysować (także na ścianach domku) czy też po prostu razem się pobawić, dając nam choć chwilę na skosztowanie bardzo dobrej kuchni. Trzeba pamiętać, że jak to często na Węgrzech bywa napoje nie są wliczane w cenę i nie dotyczy to tylko alkoholu – ich ceną zostaniemy obciążeni przy wymeldowywaniu się, tak jak za korzystanie z minibaru, choć nie jest to regułą i warto spytać się kelnera (w tym hotelu np. napoje wieczorem były płatne a już przy śniadaniu nie).
Kolejnym mankamentem była wczesna godzina, o jakiej zamykana była część spa – czynne do 21.00 – brakowało mi możliwości by po położeniu dzieci wreszcie spać, móc je zostawić z mężem i trochę wymoczyć się w ciepłych źródłach i wygrzać w saunach. Termy rekompensują to choć częściowo wczesną godziną otwarcia (już od 6.00 rano), tak więc nasze ranne ptaszki zostały rannymi kaczuszkami – a muszę przyznać, że również część termalna została pięknie dostosowana do potrzeb maluchów: dwa dziecięce baseny o różnej głębokości, z ciepłą wodą i miękkim wykończeniem, pełno kolorowych zabawek w równie kolorowym otoczeniu (skoro całe spa jest w stylu Zen, basen dla dzieci nawiązywał oczywiście do dziecięcej Mangi). A jeśli maluch się znudzi to na orientalnym podeście czeka już na niego stół z innymi atrakcjami. Całość jest bardzo ładnie przeszklona, z widokiem na piękny park, w którym na dzieci czekają kolejne atrakcje: plac zabaw, małpi gaj, szachy ogrodowe z dużymi figurami itp. Hotel ma też możliwość wypożyczenia rowerów na wspólne wycieczki (także z przyczepką dla dzieci), a nawet pozostawienia dzieci pod opieką wykwalifikowanego personelu w miejscowym domu zabaw.
Niestety nie mieliśmy już czasu by spróbować wszystkich atrakcji, bo w planie mieliśmy udać się do miejscowości Poroszló nad jeziorem Cisa, dokąd wyruszyliśmy zaraz po pysznym śniadaniu. Nad tą niewielką miejscowością góruje nowoczesny budynek, którego wielka wieża widoczna jest z daleka. Ktoś nieznający okolicy zapewne pomyśli, że to kolejny kościół Makovecza. To jednak „cywilny” budynek projektu nieżyjącego już architekta Laszlo Kertaiego. Swą bryłą budynek nawiązuje do wodnego ptactwa – ma wyobrażać kormorana siedzącego na wodzie z rozpostartymi skrzydłami (skrzydła budynku) i wyciągniętą ku górze szyją (wieża). Nie jest to nawiązanie przypadkowe, bo budynek należy do Tisza-tavi Ökocentrum – Centrum Ekologicznego Jeziora Cisa.
Wieża budynku jest najwyższym punktem widokowym w pobliżu jeziora i rozpościera się z niej wspaniały widok, a i męczyć się nie trzeba, bo na sam szczyt jeździ winda. Patrząc na północ widać góry Matra i góry Bukowe oraz dolinę pomiędzy nimi, w której położony jest Eger i historyczna droga do Polski. To najlepszy punkt widokowy dla tych, którzy chcieliby zobaczy tę słynną handlową drogę, którą legendarny węgrzyn trafiał do Polski. Nieco bliżej widać tereny rolne sąsiedniego komitatu Borsod-Abaúj-Zemplén rozciągające się wokół Poroszló i samą miejscowość, która należy jeszcze do komitatu Heves. Jednak to widok na południe przyciąga najbardziej i jest najważniejszy. Stąd widać jak na dłoni północną część jeziora Cisa, które nieco przypomina rozlewiska biebrzańskie. To wielka ostoja ptactwa i szczególnie w okresie migracji ważne dla nich miejsce. Taras na wieży pozwala nie tylko na podziwianie samej panoramy jeziora, ale na dokładną obserwację ptaków przez miłośników tego zajęcia. Na szczycie wieży spotkaliśmy pana, który oddawał się temu hobby. Był wyposażony w niesamowicie profesjonalnie wyglądający teleskop na trójnogu i pokazał nam kilka ptaków, które udało mu się wypatrzeć. Później się okazało, że był to miejscowy burmistrz. Taras jest na tyle duży, że można tam ustawić nawet kilka statywów dla sprzętu obserwacyjnego czy fotograficznego. Jednak eko-centrum zapewnia też inne możliwości zbliżenia się do przyrody tego unikalnego zbiornika wodnego.
Jezioro Cisa to zbiornik sztuczny powstały po wybudowaniu w latach 1968 – 1973 tamy-elektrowni na rzece Cisa w miejscowości Kisköre (stąd tez druga nazwa jeziora Kiskörei víztározó). Rzeka Cisa zawsze sprawiała Węgrom wiele problemów, ze swą nieobliczalną naturą i skłonnością do nagłych powodzi. Tama i zbiornik miały choć w części temu zapobiegać. I tak powstało największe sztuczne jezioro Węgier, drugi co do wielkości (po jeziorze Balaton) zbiornik wodny tego kraju. Początkowo pomyślałam, że tylko w państwie totalitarnym ktoś mógł podjąć decyzję o zbudowaniu takiego akwenu na zupełnie płaskim terenie, gdzie są świetne ziemie rolne, ale w końcu dowiedziałam się, że Jezioro Cisa stanowi zespół rozlewisk, kanałów i podmokłych łąk, które są w zasadzie pochodzenia naturalnego; ingerencja człowieka ograniczyła się do usypania zapory i wałów ograniczających jezioro.
Warto zwrócić uwagę na te wały – na ich szczycie biegnie bardzo wygodna asfaltowa droga dostępna na co dzień w zasadzie tylko dla rowerów. Daje to razem przeszło 60 kilometrów świetnej ścieżki rowerowej, po której można spokojnie poruszać się z małymi dziećmi, w otoczeniu wspaniałej przyrody z jednej strony, a z drugiej z sympatycznymi wsiami i miasteczkami, które mogą z takim Balatonem konkurować spokojem, no i oczywiście cenami. Polscy rowerzyści, którzy odkryli uroki jeziora Nezyderskiego (Fertő tó) powinni więc zainteresować się również tym miejscem, sama zaś ścieżka może być wzorem dla projektu prezydenta Komorowskiego, na stworzenie trasy rowerowej na wałach wzdłuż Wisły.
Miejscowość Poroszló nie jest centrum sportów wodnych (te to domena Abádszalók położonego nad południowo-zachodnią częścią jeziora), ale jego specjalnością przed powstaniem eko-centrum było wędkarstwo, które nadal można tu ponoć z powodzeniem uprawiać, czemu jak się dowiedziałam sprzyja nie tylko dobra baza noclegowa dla wędkarzy, ale i ułatwienia w wykupieniu licencji, jakie w ostatnim czasie wprowadził rząd węgierski. Centrum dysponuje ponadto łodziami wyposażonymi w nadajniki GPS, które można wynająć i samodzielnie na nich pływać.
Dlaczego jednak użyłam zwrotu nadal kiedy wspomniałam o wędkarstwie? Nie chodzi bynajmniej o to żeby ekolodzy związani z centrum byli źle nastawieni do wędkarzy. Wręcz przeciwnie. Centrum powstało, jako efekt projektu badawczego po katastrofie z 30 stycznia 2000 roku, kiedy to z kopalni złota w Baia Mare w Rumuni wydostało się do Samoszu około 100 000 m³ wody zanieczyszczonej cyjankiem i metalami ciężkimi. Wyciek spowodował w Samoszu i Cisie katastrofę ekologiczną i był tym dotkliwszy, że Cisa to dla węgierskich miłośników ryb od zawsze główne miejsce do wędkowania, a o wyższości karpia z Cisy nad karpiem dunajskim nie ma co nawet dyskutować (Cisa w przeciwieństwie do Dunaju nie jest mulista). Szczęśliwie jak potwierdza wielu ekologów przyroda wykazała się większą siłą niż ludzie głupotą i Cisa oczyściła się znacznie szybciej niż podejrzewano. Niestety, choć od wielu lat ryby z Cisy są w pełni bezpieczne (a może i bardziej – np. to centrum jest dowodem większego niż gdzie indziej poziomu monitorowania) to rybołówstwo się załamało, bo jeszcze przez kilka lat po katastrofie pokutowało przekonanie o zanieczyszczeniu, mimo powtarzających się ocen ekspertów, że ryby złowione w Cisie można jeść bezpiecznie. Prawdopodobnie z tego okresu pozostały ruiny kilku zajazdów wędkarskich oferujących wcześniej zupę rybną, które nie wytrzymały spadku koniunktury. Na szczęście wiele ich tu jeszcze znajdziemy.
Obecnie Eko-centrum to głównie placówka edukacyjna – nauczycielka spotkanej wycieczki szkolnej z okolic Szolnoku powiedziała mi, że dzieciom tak się spodobało, że namówiły ją na powtórny przyjazd w to samo miejsce. Główną atrakcją centrum dla zwiedzających jest mający około 1 mln litrów pojemności, system słodkowodnych akwariów, ulokowany w piwnicy budynku. To prezentacja życia charakterystycznego dla węgierskich zbiorników wodnych, ale i ich brzegów. Oprócz ponad 50 gatunków ryb krajowych pokazywanych w akwariach, przestrzeń wystawowa na parterze obejmuje 13 gatunków gadów i 14 płazów. Najbardziej spektakularną atrakcją jest szklany tunel, gdzie zwiedzający mogą podziwiać majestatycznie przepływające nad ich głowami olbrzymie jesiotry. Prezentowane egzemplarze oczywiście nie pochodzą z Węgier, ale myli się ten, kto myśli, ze te wspaniałe ryby z Węgrami nie mają nic wspólnego. Węgrzy są bardzo dumni z historii o tym jak to ich król Andrzej, postanowił zaimponować cesarzowi niemieckiemu i z wielkopańskim gestem wysłał mu kilka tysięcy sztuk tej wspanialej ryby. Jesiotra spotykano w wodach Dunaju jeszcze długo potem, ale kres położyli temu jak zwykle… Rumuni (no i jak tu ich Węgrzy mają lubić, szkodników ekologicznych jednych :)). Po tym jak wybudowali tamę w dolnym biegu Dunaju młode osobniki nie miały już możliwości wędrówki ku jego górnemu biegowi. Centrum jest więc jedynym miejscem gdzie można tę rybę zobaczyć żywą na Węgrzech (bo wypchany egzemplarz zobaczycie na zamku w Visegradzie). Naszym chłopcom szczególnie do serca przypadły dwie wydry, Młodszego nie mogliśmy po prostu oderwać od ich wybiegu. Centrum posiada również salę kinową na 50 widzów, gdzie można obejrzeć film (również w wersji anglojęzycznej) z niesamowitej podróży łodzią po jeziorze. Film w technologii 3D prezentuje bogactwo przyrody jeziora przekraczające wręcz barierę realizmu.
Na koniec razem ze wspomnianymi uczniami udaliśmy się w prawie godzinny rejs po jeziorze, a właściwie kanałach między położonymi na nim wysepkami zamieszkałymi głównie przez ptaki. Po wysepkach biegnie też ścieżka edukacyjna, gdzie mali odkrywcy mogą przyjrzeć się wszystkiemu zupełnie z bliska i bez szyb.
Słońce ładnie zaczęło przygrzewać i postanowiliśmy, że po powrocie do Egeru odwiedzimy miejsce, które zachowaliśmy w ciepłych wspomnieniach jeszcze z czasów studenckich. Wspomnienia te zaiste były ciepłe, bo chodzi o termalne źródła w Egerszalók. Kiedy byliśmy tu przed laty nasi znajomi dobrze znający Eger zapowiedzieli nam, że pokażą nam coś niezwykłego. I tak po krótkiej przejażdżce wśród dość dziko wyglądających wzgórz, dojechaliśmy do zwykłego pola otoczonego siatką. Okazało się jednak, że na polu znajdują się betonowe baseny z ciepłą i zdrowo pachnącą (czyli niezbyt ładnie) wodą. Najlepsze było jednak na wzgórzach – niesamowite formacje solne stworzone przez pełne minerałów źródlane wody, z unoszącymi się nad nimi oparami – widok jak z innej planety (choć wielu porównuje go do znajdujących się na ziemi Pamukkale w Turcji czy też Yellowstone w USA). Tak naprawdę najpiękniejsze było jednak to, że za parę groszy mogliśmy się tam bawić dość wesoło przez całą noc, jak tylko studenci potrafią (mam na myśli oczywiście również ludzi o mentalności wiecznych studentów ;)). Świat jednak nie stoi w miejscu i kilka lat temu dowiedziałam się, że te uznane już w 1992 oficjalnie za lecznicze źródła stały się źródłem zainteresowania dla biznesu, który wokół nich zbudował olbrzymi kompleks hotelowy ze spa – Saliris Resort. Wybieraliśmy się więc tam z bardzo mieszanymi uczuciami, bo wielu naszych znajomych już wcześniej narzekało, że miejsce zatraciło swój charakter.
A jednak nie było tak źle – czyżbyśmy się starzeli? Sam obiekt zdecydowanie nie zachwyca. Jego ciężka betonowa bryła przywodzi na myśl nowe stacje metra w Budapeszcie i z początku jakoś nie bardzo mi do tego wszystkiego pasowała. Potem jednak zrozumiałam, że stoi za tym idea architektonicznego pokazania jaskiń czy też grot solnych. Mnie to jednak nie przekonuje, a i wykonanie słabe – na kładce prowadzącej do kompleksu Młodszy prawie dopadł do szczeliny między betonową i stalową barierką, w której bez trudu by się zmieścił, a za którą była kilkumetrowa fosa. Pod kładką dla gości jakiś bácsi ma warsztat – takie rzeczy powinny być na zapleczu, a tu jak w komunie od frontu. Ale dalej było już lepiej. Nowoczesna przebieralnia to na pewno postęp w porównaniu do ławek, jakie były przebieralnią przed laty. Oczywiście zaczęliśmy od basenu dla dzieci – jest, i to właściwie tyle. Po chwili obaj byli już nim bardzo znudzeni, a na zainstalowanej zjeżdżalni Młodszemu dało się nawet solidnie uderzyć w tył głowy. A wystarczyłoby wrzucić kilka plastikowych zabawek, jakich pełno leży na każdym placu zabaw w Budapeszcie. W praktyce rodzice maluchów skazani są wyłącznie na siedzenie przy tym brodziku (twarde betonowe krawędzie!). My postanowiliśmy zwiedzić wszystkie dostępne baseny z chłopcami. I tu muszę jednak sprawiedliwie przyznać, że to co dla nas było problemem, dla osób bez małych dzieci będzie zaletą – architekt stworzył istny labirynt biczy wodnych, pryszniców, oczek wodnych, basenów w samej tylko części zadaszonej. Wszystkiemu patronuje Sebastian Kneipp, wielki propagator hydroterapii i twórca metody nazwanej od jego nazwiska (nie zabraliśmy do środka aparatu, poniższe zdjęcia pochodzą ze strony spa).
W końcu można się również udać do części otwartej i tam po prostu posiedzieć w ciepłej wodzie. Niestety siedzenie w bezruchu to nie jest to, co tygryski lubią najbardziej. Obejrzeliśmy sobie więc jeszcze solne zbocze, które się rozrasta dzięki staraniom budowniczych kompleksu (dodali oni na zboczu specjalne kamienne kręgi), choć na zdjęciach robionych zapewne pod odpowiednim kątem wygląda na bardziej już uformowane. Na koniec postanowiliśmy jeszcze wybrać się do kompleksu saun – kojarzącego się wyglądem nieco z jakimś tureckim przybytkiem tego typu. Na marginesie: czy wy również chodzicie do sauny w strojach kąpielowych? Sauny, które tu na Węgrzech nazywane są fińskimi albo tureckimi czy też parowymi, powinny raczej zostać przemianowane na ruskie banie, bo faceci w poliestrowych kąpielówkach w saunie to raczej „russkij standard” niż fiński. Co do Rosjan zresztą, to ten język był bardzo powszechny w tym miejscu, choć ogólnie towarzystwo było bardzo wielonarodowe i Polaków również nie brakowało. Podsumowując: Egerszalók nadaje się świetnie na wypoczynek i relaks dla osób bez małych dzieci.
Warto wspomnieć, że w okolicach Egerszalók w wyniku poszukiwania ropy naftowej znaleziono dużo więcej źródeł termalnych, gdzie powstały i nadal powstają nowe kompleksy wypoczynkowe. My na takie natknęliśmy się mijając pobliską miejscowość Demjén. Dzisiaj poszukiwania skierowane są już głównie na wody termalne, choć udało nam się również zobaczyć działający szyb naftowy.